piątek, 28 listopada 2008

Spotkania na krańcach świata


tytuł oryginalny:
'Encounters at the End of the World'
gatunek:
dokumentalny
reżyseria:
Werner Herzog
zdjęcia:
Peter Zeitlinger
muzyka:
David Lindley, Henry Kaiser
od lat: b.o.
czas trwania: 99 minut
cena DVD: aktualnie w kinach
moja ocena: 4/6

Antarktyda to ląd niezwykły. Jedno z niewielu miejsc na naszej planecie, gdzie człowiek nie króluje. Nie znaczy to jednak, że go tam nie ma. Jednak jakim trzeba być szaleńcem, by dobrowolnie udać się do miejsca w którym przez pół roku trwa dzień, a drugie pół noc, w którym temperatura zdaje się być nieznośnie niska, a wokół można znaleźć przede wszystkim śnieg? Werner Herzog pokazuje, że wcale nie aż tak wielkim, jak to się powszchnie wydaje.

Już na samym początku reżyser, będący również narratorem informuje nas, że nie zrobił 'kolejnego filmu o pingwinach'. 'Spotkania na krańcach świata' to film przede wszystkim o ludziach. O tych, którzy porzucają swoje dotychczasowe zajęcia, by spędzić część życia na biegunie południowym. I jak się okazuje nie są to wcale szaleńcy. To ludzie tacy jak my. Jest tam lingwista i filozof. Jest potomek Azteków i Anglik. Są mężczyźni i kobiety. Łączy ich jedno - radość jaką czerpią ze swojego zajęcia.

Doprawdy za każdym razem, gdy Herzog przedstawiał nam kolejnych bohaterów, myślałem 'oni na prawdę lubią to co robią'. W oczach każdego widać było pasję i radość z wykonywanego zajęcia. Co więcej, każdy z tych ludzi miał swoją historię. I to historię taką, która spokojnie mogła by posłużyć za materiał na osobny film.

Paradoksalnie jednak to nie ludzie są najsilniejszym elementem filmu. Bo niestety nie odnalazłem odpowiedzi na kluczowe pytanie, czyli co skłoniło ich do ucieczki na koniec świata? Dyskretna sugestia, jakoby ludzie Ci byli jak niektóre pingwiny, które oddalają się od stada i podążają we własnym kierunku do mnie nie trafia. Zresztą ludzki gatunek w zestawieniu z prawdziwą dziką przyrodą Antarktydy zdaje się być zwyczajnie nudny.

To właśnie zdjęcia przyrody najbardziej fascynują w dokumencie Herzoga. Reżyser ukazując podwodny świat, przenosi nas jakby w inne miejsce. Parokrotnie w 'Spotkaniach...' pada porównanie Antarktydy do kosmosu. Dla mnie to strzał w dziesiątkę. Oba obszary są podobnie niezdobyte, podobnie czarujące i podobnie nieudolnie eksplorowane przez ludzi. I o ile możemy zapomnieć w najbliższym czasie o dokumencie poświęconym wszechświatowi, tak pięknem bieguna połudiowego możemy delektować się już teraz. Szczególnie podwodne ujęcia są niczym balsam dla naszych oczu. Słowami tego świata opisać się nie da, go trzeba zobaczyć.

Nie tylko strona wizualna jest małym arcydziełem. Jeśli chodzi o muzykę, to komponuje się ona idealnie z obrazem. Gdy trzeba jest podniosła, doskonale uzupełnia to, co widzimy. Najbardziej jednak w pamięć wbija się muzyka pochodząca spod lodu, prawdziwa kompozycja samej natury.

Ponoć w dzisiejszych czasach dokumenty stają się siłą kina. To one ukazują świat takim jaki jest, to one zadają najważniejsze pytania. Ja przez cały seans nie mogłem odpędzić się od pytania po co to wszystko? Po co komu wiedzieć jakieś detale odnośnie życia zwierząt pod lodem? Nie wystarczy po prostu je podziwiać? Czy człowiek musi na prawdę wszystko ogarnąć swoim umysłem? Niestety odpowiedzi na nie nie otrzymamy.

I to właśnie pozostawia we mnie pewien niedosyt. Chciałem obejrzeć coś ambitnego i takie kino otrzymałem. 'Spotkania na krańcach świata' nie tylko dokumentują, ale też skłaniają do refleksji. Potrafią oczarować zarówno obrazem jak i dźwiękiem. Niestety, są przy tym przerażająco nudne. Dziwne to uczucie, bo pomimo znudzenia nie miałem ochoty zaprzestania oglądania. Wręcz przeciwnie, byłem jakby zafascynowany obrazem, który widziałem. I choć to faktycznie nie był kolejny film o pingwinach, to one wraz z innymi przedstawicielami królestwa zwierząt są siłą tego obrazu. A ludzie? Cóż, Antarktyda to nie ich miejsce. Więc po co robić film o ludziach w miejscu, w którym nigdy nie będą czuć się 'swojo'?

czwartek, 20 listopada 2008

Alfabet filmowy

Wczoraj zostałem zachęcony do zabawy przez Michała, a całość zaczęła się tutaj. Ogólne zasady są takie, że na każdą literę alfabetu należy podać swój jeden ulubiony film. Obowiązują tytuły angielskie, nie liczą się wyrazy typu 'the', czy 'a'. Po tym wstępie mogę chyba przejść do konkretów:
  • American Gangster (Ridley Scott, 2007)
  • Breakfast on Pluto (Śniadanie na Plutonie, Neil Jordan, 2005)
  • Crash (Miasto gniewu, Paul Haggis, 2004)
  • Death Proof (Quentin Tarrantino, 2007)
  • Exorcism of Emily Rose, The (Egzorcyzmy Emily Rose, Scott Derrickson, 2005)
  • Fight Club (David Fincher, 1999)
  • Green Mile, The (Zielona Mila, Frank Darabont, 1999)
  • Hero (Yimou Zhang, 2002)
  • Ice Age (Epoka lodowcowa, Chris Wedge, 2002)
  • Juno (Jason Reitman, 2007)
  • Kill Bill (Quentin Tarrantino, 2003)
  • Little Miss Sunshine (Mała Miss, Jonathan Dayton , Valerie Faris, 2006)
  • Mulholland Drive (David Lynch, 2001)
  • Night at the Roxbury, A (Noc w Roxbury, John Fortenberry , Peter Markle, 1998)
  • Orphanage, The (Sierociniec, Juan Antonio Bayona, 2007)
  • Palimpsest (Konrad Niewolski, 2006)
  • Requiem for a Dream (Requiem dla snu, Darren Aronofsky, 2000)
  • Sin City (Robert Rodriguez , Frank Miller, 2005)
  • Tomcats (Kocurek, Gregory Poirier, 2001)
  • Uciekające kurczaki (Chicken Run, Peter Lord , Nick Park, 2000) - nie znam nic dobrego, co by miało angielski tytuł zaczynający się na 'u' :/
  • Vinci (Juliusz Machulski, 2005)
  • Wall.E (Andrew Stanton, 2008)
  • XXY (Lucía Puenzo, 2007)
  • Yamakasi (Ariel Zeitoun , Julien Seri, 2001)
  • Zodiac (David Fincher, 2007)
Wbrew pozorom znaleźć film który na mnie wywarł jakieś większe wrażenie na każdą literę alfabetu to nie prosta sprawa. A po tytule oryginalnym już w ogóle utrudnia zabawę. Ale jakoś dałem radę ;)
Na koniec należy wytypować minimum 5 osób, które pociągną 'łańcuszek' dalej. Ja zapraszam Agniechę, Kasię, Marudę, Matyldę, Maxcina, Mrówcię oraz Suri. Mam nadzieję, że ktoś z Was się skusi, chociaż w sumie nie wszystkim pasuje ta zabawa do koncepcji bloga ;) Ale zaprosić nie zaszkodzi ;)

sobota, 8 listopada 2008

Wakacje Jasia Fasoli




gatunek:

(ponoć) komedia
reżyseria:
Steve Bendelack
scenariusz:
Simon McBurney , Robin Driscoll
zdjęcia:
Baz Irvine
muzyka:
Howard Goodall
obsada:
Rowan Atkinson Rowan Atkinson Jaś Fasola
Max Baldry Max Baldry Stiepan
Emma de Caunes Emma de Caunes Sabine
Willem Dafoe Willem Dafoe Carson Clay
od lat: b.o.
czas trwania: 89 minut
cena DVD: 24,90
moja ocena: 1,5/6

Jedni go lubią, inni nie znoszą, ale chyba wszyscy znają. O kim mowa? Oczywiście o Jasiu Fasoli. Większość osób widziała przynajmniej jeden gag z jego udziałem, a co niektórzy może nawet poprzedni film, czyli 'Nadciąga totalny kataklizm'. Film nie był może tyle zachwycający, co proroczy - totalny kataklizm nadciągnął, tyle tylko że w 'Wakacjach Jasia Fasoli'. Kataklizm dla widza oczywiście.

Tytułowy bohater, grany tradycyjnie przez Rowana Atkinsona wygrywa na loterii wycieczkę do Francji, konkretniej do Cannes (i jak tu nie wierzyć, że głupi ma szczęście?). Nowy kraj to oczywiście wiele nowych rzeczy, którym trzeba stawić czoła, z pociągami, restauracjami i automatami z jedzeniem na czele. Cóż, widać, że można jednak żyć w XXI wieku w cywilizowanej Wielkiej Brytanii i nie znać pewnych podstawowych dobrodziejstw ludzkości. Jaś Fasola jest tego najlepszym przykładem.

Pastwić się jednak nie będę nad wrodzoną głupotą głównego bohatera, bo to tak, jakbym czepiał się tego, że prawie wcale on nie mówi. Ot, taki urok tej postaci i albo to akceptujesz, albo nie. Mi to aż tak nie przeszkadza, więc stwierdziłem, że 'Wakacje...' mogę obejrzeć. I to był mój błąd.

W zasadzie to nie wiem co tu mam napisać, bo wszystko jest jakby kopaniem leżącego. Ten film był beznadziejny do tego stopnia, że właściwie mógłbym skrytykować każdy jego element. Skupię się więc na tym, co mnie drażniło najbardziej.

Po pierwsze myślę tu o kompletnym braku humoru. Nie mogę wyjść z podziwu, dla autorów scenariusza, bo wydaje mi się nie realne mieć tak kiepskie poczucie humoru. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem co tam miało być śmiesznego, bo jakoś przez większość filmu nie widziałem scen, które mogłby by wzbudzić rozbawienie. Owszem, może 5-letnie dziecko zwijało by się ze śmiechu na widok min głupiego Jasia (czy też głupich min Jasia, whatever), ale raczej nie dłużej niż przez pierwsze pół godziny. Później ten patent sprawdzać się przestanie, a nic nowego w zamian nie ma.

Szkoda, bo widać w tym filmie, że Rowan Atkinson potencjał komediowy ma niemały, co w kilku scenach zaprezentował. Jednakże w roli tak nierozgarniętej postaci wykazać się za bardzo nie mógł, tym bardziej że scenarzyści chyba nie chcieli mu nawet pomóc.

Zresztą ten film nie dawał żadnej szansy komukolwiek, na cokolwiek. Widz nie miał szans się dobrze bawić, bo śmieszne to nie było. Nie miał prawa też zachwycić się fabułą, bo ta była dnem totalnym. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że podczas realizacji dobrze bawiła się ekipa. Bo inaczej szkoda było wszystkich czasu.

Zapytacie się więc, skąd te pół punktu? Wzięło się ono być może z mojej nadinterpretacji, ale jednak dojarzłem w tym steku bzdur coś głębszego. Chodzi mi mianowicie o zakończenie, które zdaje się być parodią współczesnego kina, w którym im coś bardziej bezsensowne, tym bardziej artystyczne i trzeba się tym zachwycać. Kto miał tę nieprzyjemność i widział, ten wie o co chodzi.

Pozostałym sugeruję pozostać w błogiej nieświadomości. Nie warto cierpieć przez ponad godzinę dla jednej sceny, która zresztą jest dobra tylko pod względem przesłania. Wystarczy, że ja przecierpiałem cały ten czas i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest to jeden z najgorszych filmów, jakie widziałem w tym roku.

wtorek, 4 listopada 2008

Krytykując krytyków...

Od pewnego czasu nurtuje mnie jedno, niby proste pytanie - czy na prawdę trzeba skończyć dziennikarstwo, filmoznawstwo, czy inne kulturoznawstwo, by stać się krytykiem filmowym? Przecież mamy czasy takie, że wystarczy dostęp do Internetu, by wyrazić swoją opinię na temat filmu, z którą zapozna się przynajmniej mała grupka internautów. Pytanie jednak, czy taka osoba, która pisze recenzje dla siebie, tudzież dla jakiegokolwiek małego portalu (nie mówię tu o redaktorach z takich potentatów jak filmweb.pl czy stopklatka.pl) może nazwać się krytykiem? Niby tak, bo dlaczego nie?

Pewną jednak wątpliwość zasiał we mnie Bartosz Żurawiecki swoim felietonie opublikowanym w czerwcowym numerze 'Filmu', w którym to wyraził zdanie, że owszem krytyków w dzisiejszych czasach może i jest pełno w Internecie, ale cóż to za krytycy, którzy w większości pisać nie umieją. I w pierwszej chwili przyznałem mu rację. Bo jeśli poczytać co niektóre recenzje użytkowników na filmwebie, czy też poszukać ich w innych miejscach, to faktycznie żal dupę ściska, na widok niektórych wypocin. Po pewnym jednak czasie przyszła głębsza refleksja - przecież nie wszyscy Internauci piszą tak beznadziejnie, a nie wszyscy krytycy gazetowi piszą tak wspaniale.

Tak więc przepraszam najmocniej, ale z całą pewnością nie jest mi potrzebne wyższe wykształcenie humanistyczne, by ładnie i zgrabnie wysłowić się na temat danego filmu. Albo ktoś umie pisać, albo nie, a gdzie będzie pisać to już jego sprawa. I martwi mnie tu niezwykle ograniczenie dzisiejszego dziennikarstwa filmowego. Bo szczerze mówiąc nie zauważam, aby w jakiejkolwiek gazecie ktoś wykorzystywał i traktował poważnie recenzje czytelników/blogerów/internautów. A te jakby nie było, niosą ze sobą niekiedy większą wartość niż te drukowane. Bo po pierwsze nie są w żaden sposób ograniczane, cenzurowane, czy też przycinane. Nikt nie zabroni mi skrytykować filmu, którym wszyscy się zachwycają. Przecież może mi się on nie podobać. A czytając recenzje w gazetach mam wrażenie, że albo krytycy mają podpisane jakieś umowy z dystrybutorami, albo po prostu na studiach uczą ich co pisać o filmach. Żebym nie był gołosłowny - przykłady z ostatnich dni - recenzja filmu 'Free Rainer' w dodatku 'Kultura' do 'Dziennika' autorstwa (cenionego przeze mnie) Wojciecha Kałużyńskiego i recenzja tego samego filmu w październikowym 'Filmie' Anity Zuchory są do siebie bliźniaczo podobne. No ludzie, wybaczcie, ale ja miałem wrażenie, jakbym czytał przeróbkę tej samej recenzji.

Inna sprawa, że śmiać mi się chce, gdy widzę jak oceniane są poszczególne filmy danych reżyserów. Znów sypnę przykładem z czasów najnowszych - dzieła braci Coen, cokolwiek by nie nakręcili 5 gwiazdek (na 6) muszą dostać. Z zachwytu trzeba piać i trzeba też znaleźć w tym głębszy sens. Jeśli jednak kto inny by zrobił ten sam film, to pewnie już by takich recenzji nie zebrał, a już na pewno na siłę by nikt nie szukał w nim wartości, których tam nie ma. Pod tym względem ta niedokształcona w większości, krytyka internetowa jest zdecydowanie wyżej, niż ograniczona (być może przez zbytnią wiedzę) krytyka gazetowa.

I tak się zastanawiam, czym recenzenckie słowo drukowane przewyższa słowo w Internecie publikowane? Szczerze mówiąc do głowy nie przychodzi mi zupełnie nic. Bo może i ci po wyższych szkołach humanistycznych mają na koncie większą ilość obejrzanych ważnych filmów, i znają więcej fachowych terminów, ale do tego szkoły nie potrzeba. Poza tym nic innego mi do głowy nie przychodzi.

Pewnie część z Was myśli sobie teraz, że czyta słowa jakiegoś frustrata, który chciał być krytykiem, pisać do jakiejś znanej gazety i mu nie wyszło. Częściowo to prawda, bo pisać do gazety kiedyś chciałem. To było moje marzenie na dalszą przyszłość, z tym że to było pół roku temu. Obecnie pisanie tutaj w pełni mi wystarcza, zresztą nie zaliczam siebie do grona osób, które piszą na tyle dobrze, by zasługiwać na drukowanie moich słów. Po co więc to wszystko piszę?

Głównie dlatego, żeby skłonić Was do refleksji i być może poznać wasze zdanie na ten temat. Bo niezmiernie mnie zastanawia, jaką przyszłość ma polska krytyka filmowa. Nie wątpię, że nadal będą się mogli nasi recenzenci wypowiadać w swoich gazetach, pytanie tylko, kto to będzie czytał? Bo mając do wyboru niepokorną opinię blogera i poprawną politycznie, wymuskaną opinię wydrukowaną ja wybieram blogera. I zastanawia mnie, czy naczelni wszelkiej maści pism kulturalnych przejrzą na oczy i zaczną współpracować z co lepszymi autorami tekstów w Internecie, czy pozostaną zamknięci, pozostając w przekonaniu, że jedyni prawdziwi krytycy są po kierunkach humanistycznych. Kto wyjdzie zwycięsko z tego pojedynku (o którym w sumie nikt nie myśli) czas pokaże. Przyszłość jednak moim zdaniem drzemie w blogach.

PS. Swoją drogą, z przyjemnością czytałbym blogi takich osób jak Łukasz Maciejewski, Bartosz Żurawiecki, czy Wojciech Kałużyński. I po cichu liczę, że kiedyś będzie mi to dane.

niedziela, 2 listopada 2008

'007 Quantum of Solace' premierą listopada

Minął październik, przyszedł listopad, a w kinach z grubsza to samo. Zmieniają się co prawda tytuły, ale wśród premier i tak mamy jeden zdecydowany hit, ciąg dalszy serii (nie zawsze) dobre bo polskie, czyli echa festiwalu w Gdyni, filmowy lek na depresję, czyli kilka komedii oraz pohalloweenowe straszaki, które nie straszą. Jednym słowemschemat ten sam, co w październiku. I tak samo jak w październiku premierą miesiąca zostaje ten największy hit, czyli tym razem najnowsza część przygód Jamesa Bonda - "007 Quantum of Solace" (premiera: 07.11.2008).

Różnica jest tylko taka, że nowe przygody agenta 007 mnie w ogóle nie obchodzą. Bo szczerze mówiąc oglądanie po raz 22. tego samego, tylko w innym wystroju mnie nie kręci. Zresztą ja nawet 22. poprzednich części nie widziałem, wystarczy mi kilka. Przybliżył bym tu fabułę najnowszej części, dla tych którzy się na "Quantum of Solace" wybierają, ale nie widzę w tym sensu, bo i tak na Bonda nie chodzi się na fabułę, tylko na akcję, efekty specjalne i piękne kobiety. Tym razem w rolę tej pięknej wciela się Olga Kurylenko. Faktycznie brzydka ona nie jest, ale agent 007 miewał już piękniejsze niewiasty u swego boku. Tyle o B(ł)ondzie, bo to zdecydowanie not my cup of tea (agent z Brytanii, to i ja mogę jakimś brytyjskim akcentem zarzucić, a co!)

Jeśli natomiast chodzi o mnie, to ja w tym miesiącu postawiłbym na jakąś z polskich produkcji. I pewnie była by to "Mała Moskwa" (premiera: 28.11.2008), tyle tylko, że jak ostatnio stawiałem na polską produkcję, to był to niewypał (patrz: Serce na dłoni). Tak więc ten polsko-rosyjski melodramat o zakazanej miłości Rosjanki do Polaka polecam jak najbardziej, ale z pewnym dystansem. Bo nawet główna nagroda na 33. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (FPFF) nie jest w stanie mnie przekonać, tym bardziej, że słyszałem głosy, że były tam filmy lepsze.

Kolejną pofestiwalową premierą, na którą warto zwrócić uwagę jest produkcja polsko-austriacka p.t. "Lekcje pana Kuki". Nie będę Wam mydlił oczu tym, że polecam ten film, bo urzekł mnie swoją fabułą, czy też jest na podstawie super książki. Książki nie czytałem, a fabuła się niczym nie wyróżnia - Waldek chce jechać za granicę, idzie do pana Kuki, pan Kuka (jak to się odmienia??) polecam mu Wiedeń, Waldek jedzie do Wiednia, we Wiedniu jest inaczej niż mówił Kuka, ale przez to śmiesznie dla widza. To w takim razie co mnie do tego filmu ciągnie? Odpowiedź jest prosta - Anna Przybylska. Ładniejszej polskiej aktorki chyba nie ma, a że pojawia się ona w filmach rzadko, to trzeba korzystać. Swoją drogą wolałbym ją w roli dziewczyny Bonda, niż wspomnianą wyżej Olgę... Pomarzyć przecież można ;)

Lecimy dalej, jednak nie za daleko. Kolejna koprodukcja naszych rodaków, poprzednie wspomniane były z Rosjanami, Austriakami, to teraz czas na Niemców (i mamy zaborców w komplecie). Mowa o "33 scenach z życia" (premiera: 07.11.2008). Film ten też zdobył nagrodę na Festiwalu w Gdyni, tyle że dziennikarzy, więc pewnie też warto go zobaczyć. Tym bardziej, że mnie osobiście dość mocno przekonuje fabuła, która zahacza o tematy ambitniejsze, takie jak śmierć bliskiej osoby i jej wpływ na życie innych.

Pozostając przy tym smutnym temacie chciałem wsponieć film "0_1_0" (premiera: 14.11.2008). Przyznam szczerze, że niewiele wiem o fabule, jak i o jakichkolwiek sukcesach tego obrazu. Wiem jednak iż reżyser, Piotr Łazarkiewicz, odszedł w czerwcu tego roku. Nie mówię, że jest to powód, by iść do kina na jego film, ale jeśli jednak ktoś się na niego wybierze, to świadomość, iż ogląda się ostatni obraz danej osoby nie zaszkodzi.

Kończę już wątek polski, a także wątek śmierci i przechodzę w inną skrajność - komedie. Zaczynamy od "Happy-Go-Lucky" (premiera: 28.11.2008). Bardziej spostrzegawczy zauważą pewnie, że wolałem użyć oryginalnego tytułu, bo dystrybutor zrobił z jego tłumaczeniem coś dziwnego... Ale ja nie o tytule chcę tu mówić, tylko o treści. A ta jest jak najbardziej pozytywna i w sam raz na poprawę humoru w szary listopadowy wieczór. Inny powód dla którego warto zwrócić uwagę na ten film jest taki, że wchodzi do kin pod koniec listopada, więc jest szansa, że będzie wyświetlany też w przerwie świątecznej, kiedy to znalezienie w kinach czegoś godnego uwagi jest równie trudne, jak znalzienie w tym samym czasie sklepu bez faceta w czerownych ciuszkach i ze sztuczną brodą.

Inna komedia która zbiera niezłe recenzje to "Dziewczyna mojego kumpla" (premiera: 21.11.2008). Rzecz jest tu o facecie, który zajmuje się namawianiem niewiast do powrotu do byłych partnerów, który pewnego dnia dostaje zlecenie od swojego najlepszego kumpla. Komedia dodam jest amerykańska, więc powinniście się spodziewać humoru raczej niezbyt wyszukanego, ale przecież od czasu do czasu pośmiać się na czymś mniej wymagającym też można.

Jeśli po premierze Bonda zapragniecie więcej akcji, to zapraszam na "W sieci kłamstw" (premiera: 21.11.2008). Dla panów akcja na czasie, z Alkaidą i CIA w rolach głównych, dla pań Russel Crowe i Leonardo DiCaprio (czy on się jeszcze komuś podoba?), czyli dla każdego coś miłego.

Dla pragnących czegoś ambitniejszego, słowo uspokojenia - są dwa filmy, którym warto przyjrzeć się dokładniej. Oba zresztą zwracają uwagę już swoimi tytułami. Pierwszy z nich - "Podróż ze zwierzęami domowymi" (premiera: 28.11.2008) - pochodzi z Rosji i przyznam szczerze, że wobec głównego wątku mam mieszane uczucia - z jednej strony mamy kobietę, która wyszła za swojego męża w wieku 16 lat, bez miłości i była tak jakby jego niewolnicą, jednak po jego śmierci zaczyna smakować prawdziwej wolności. Brzmi dość dobrze, problem jest jednak taki, że w jej życiu pojawia się Siergiej, czyli nowa potencjalna miłość. O ile nie wyjdzie z tego telenowela, to może być kawał dobrego kina.

Drugi film tytuł zaczerpnął z irlandzkiego toastu - "Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz" (premiera: 28.11.2008). Przynać trzeba, że toast, jak i tytuł jest po prostu fajny. Opis filmu również, tyle tylko że ten jest w dodatku bardzo tajemniczy - (w skrócie) bracia postanawiają okraść sklep rodziców, nic nie idzie po ich myśli, a finał ma być niby szokujący. Jaki będzie proponuję sprawdzić samemu.

Na zakończenie nie był bym sobą, gdybym nie wspomniał o dziwadłach, które nawiedzają nasze kina w listopadzie. Tym razem wyjątkowo nie jedno, a dwa. Najpierw to lżejsze - "Kwarantanna" (premiera: 21.11.2008). Kojarzycie jakoś ten tytuł? Nie no to teraz opis - reporterka - Angela Vidal ma spędzić nocną zmianę ze strażakami... Więcej pisać nie muszę, teraz już pewnie wiecie o co chodzi. Przynam szczerze, że czytając za pierwszym razem opis tego filmu nie wiedziałem co się dzieje - deja vu jakieś, czy co? Przecież to opis do dość dobrego [Rec]! Druga moja myśl - może po prostu ktoś przetłumaczył tak mądrze tytuł! Nic bardziej mylnego. Powstał po prostu amerykański remake. W kategorii najgłupszy pomysł roku jest to niekwestionowany numer jeden.

Drugą pomyłką miesiąca jest... "Nieruchomy poruszyciel" (premiera: 14.11.2008). Za każdym razem jak czytam ten tytuł, to mi się chce śmiać... Dodam tylko, że to thriller erotyczny, który dodatkowo został zrealizowany przez... Polaków! I jak tu się nie śmiać? Ja nie mówię, że nasi rodacy mają kręcić same komedie romantyczne, ale jakoś w tym gatunku polskiej myśli scenariuszowej nie widzę.

Tyle na ten miesiąc, na zakończenie zwiastun nowego agenta 007:

 

Premiera miesiąca:

Premiera miesiąca
Tytuł: 'Wszystko, co kocham'

premiera: 15.01.2010


gatunek: dramat

reżyseria: Jacek Borcuch

scenariusz: Jacek Borcuch

obsada: Olga Frycz, Andrzej Chyra, Mateusz Kościukiewicz, Katarzyna Herman