sobota, 31 maja 2008

American Gangster

Ostatnia majowa recenzja - 'American Gangster'. W czerwcu zbyt wielu postów/recenzji nie będzie, a to dlatego iż nadciąga Euro 2008, więc i czasu na filmy będzie mniej. Ale jutro na pewno możecie się spodziewać przeglądu najciekawszych premier czerwca.






reżyseria:

scenariusz:
obsada:
Denzel Washington - American Gangster Denzel Washington Frank Lucas
Russell Crowe - American Gangster Russell Crowe Detektyw Richie Roberts
Cuba Gooding Jr. - American Gangster Cuba Gooding Jr. Nicky Barnes
Josh Brolin - American Gangster Josh Brolin Detektyw Trupo

moja ocena: 5,5/6
zwiastun




Ten film nie mógł się nie udać. I to wcale nie dlatego, że reżyserował Ridley Scott, a grali w nim Russell Crowe i Denzel Washington. Powód dla którego to musiał być kawał dobrego kina jest inny - życie Franka Lucasa jest w zasadzie gotowym scenariuszem. Świetnym scenariuszem.

Na początku warto było by wyjaśnić kim w ogóle był ów Frank (w tej roli Denzel Washington)? Amerykański gangster, jak głosi tytuł, który zmonopolizował rynek narkotykowy na początku lat 70-tych w Nowym Jorku. W filmie jednak ukazany jest bardziej jak businessman, człowiek sukcesu, niż jako przestępca. W końcu trzeba przyznać, że wykorzystanie wojskowych samolotów wracających z wojny w Wietnamie do szmuglowania narkotyków to bardzo przedsiębiorcze rozwiązanie. Umożliwiło mu to sprzedawanie 100% heroiny za pół ceny co z kolei przysporzyło mu fortunę, szczęście i... wrogów, szczególnie wśród ekipy do walki z narkotykami, której przewodził Richie Roberts (Russell Crowe). Policjant ten zdaje się być odwrotnością Franka - nieudacznik, który nie był w stanie zadbać o swoją rodzinę, w dodatku brakuje mu klasy i kasy. Ma jednak swoje zasady - oddał milion dolarów, za co zresztą został wyśmiany przez swoich kolegów z pracy. Czy taki człowiek ma szansę schwytać największą narkotykową szychę lat siedemdziesiątych? Życie bywa przewrotne...

Film ten można określić mianem pojedynku tych dwóch postaci. Pomimo iż z początku nie mają o sobie zielonego pojęcia, to i tak wiadomo, że w końcu ich drogi się zejdą. Kto wyjdzie z tego starcia zwycięsko? Zakończenia zdradzać nie będę, jednak mnie (czyli osobę nie znającą życia Franka Lucasa) ono (a w zasadzie napisy mówiące o dalszym życiu Franka) trochę zaskoczyło, oczywiście pozytywnie.

Pojedynek Fanka Lucasa i Richiego Robertsa to jedno, a Denzela Washingtona i Russella Crowea to drugie. Tak to już jest, że gdy na ekranie dochodzi do spotkania dwóch mających dość wysoką markę aktorów, w dodatku grających 'dobrego' i 'złego', ich występ musi zostać porównany. Tym bardziej, że w zasadzie na tym, co ta dwójka pokazuje opiera się film. I o ile Denzel Washington robi to co powinien - jego Frank Lucas jest postacią szalenie wiarygodną, tak Russell Crowe przez cały film sprzedaje tą samą minę wiecznie niezadowolonego. Paradoksalnie jednak nie irytuje to aż tak bardzo, a nawet troszkę do jego postaci pasuje. Nie mniej jednak Russell zostaje przez Denzela aktorsko zmiażdżony. Będąc przy aktorach nie sposób nie wspomnieć rewelacyjnego moim zdaniem Josha Brolina w roli Detektywa Trupo. Jest to bez wątpienia jeden z najlepiej zagranych 'złych glin' jakie widziałem.

Plusy można by tu jeszcze mnożyć, wspomnieć chociażby nominowaną do Oscara scenografię, nominowane do nagrody BAFTA zdjęcia i montaż, czy też nigdzie nie nominowaną, ale bardzo klimatyczną muzykę. Wszystko to stanowi jednak tło, dla mistrzowskiego scenariusza. Faktem jest, że niewielka jest w tym zasługa jego autora, Stevena Zailliana, gdyż to życie Franka Lucasa go napisało. Jak by nie było, to właśnie scenariusz dźwiga ciężar filmu. To właśnie dzięki niemu 'American Gangster' nie jest zwykłym filmem biograficznym, ale też porządnym filmem gangsterskim. A wśród tych wszystkich narkotykowych, brudnych interesów ukazana jest też rola, jaką Frank Lucas odegrał w walce o równouprawnienie białych i czarnych. Jakkolwiek to zabrzmi pokazał, że Afroamerykanie też potrafią robić (brudne) interesy. Przed nim panował ogólny pogląd, który najlepiej wyrazi zadnie które padło w filmie: "No fucking nigger has ever accomplished, what the American Mafia hasn't in 100 years! ("Żaden pierdolony czarnuch nie osiągnął tego, czego nie mogła amerykańska mafia od stu lat!"). A jednak osiągnął i to znacznie więcej, pokazując w ten sposób światu, że osoba o ciemnym kolorze skóry też potrafi.

Mam nadzieję, że to wystarczy by przekonać Was do obejrzenia "American Gangster". W końcu interesujący film biograficzny zdarza się rzadko. A o człowieku który stworzył wśród narkotyków markę taką jak Pepsi wśród napojów warto mieć jakieś pojęcie. Tym bardziej jeśli możemy je zdobyć oglądając całkiem sprawie zrobione kino gangsterskie.

środa, 21 maja 2008

Michael Clayton

Była Noc Kina, nie może więc zabraknąć recenzji filmu tam obejrzanego. Padło na najsłabszy z tych które wtedy widziałem - 'Michaela Claytona'. Poza nim zaliczyłem seans z dość udanym 'Motylem i skafandrem' (moja ocena - 4,5/6) i po raz drugi 'Lejdis' (ocena również 4,5/6). Jak chodzi o to jak impreza wypadła, to było znośnie, tylko jakiś dj grał w korytarzu co było słychać chwilami w trakcie seansu. Wyobraźcie sobie, że oglądacie 'Motyla...', a tu Wam nagle techno puszczają :| Krew człowieka zalewa...

reżyseria:

scenariusz:
obsada:
George Clooney George Clooney : Michael Clayton
Tom Wilkinson Tom Wilkinson : Arthur Edens
Tilda Swinton Tilda Swinton : Karen Crowder
Sydney Pollack Sydney Pollack : Marty Bach

moja ocena: 2/6
zwiastun


21 nominacji do różnych światowych nagród może i nie zwala z nóg, ale wrażenie na pewno robi. Tym bardziej, jeśli wśród nich jest siedem nominacji do Oscarów, w tym jedna w tej najważniejszej kategorii (za najlepszy film) i jedna, która przerodziła się w statuetkę (dla najlepszej drugoplanowej aktorki - Tildy Swilton). Te wszystkie osiągnięcia należą do 'Michaela Claytona' i bez wątpienia robią mu wspaniałą reklamę. Reklamę na którą moim zdaniem zupełnie nie zasługuje.

Tytułowy bohater jest prawnikiem. Jego specjalnością jest sprzątanie brudów po wysoko postawionych klientach. Ponieważ jeden z pracowników w jego kancelarii rozebrał się podczas przesłuchania, a co gorsza, zaczyna też stopniowo obracać się przeciw klientowi - oskarżonej o doprowadzenie do śmierci setek osób firmie U/North - misję załagodzenia sprawy dostaje nie kto inny jak Michael Clayton. Jednak im więcej szczegółów śledztwa poznaje, tym bardziej i on przestaje wierzyć w niewinność firmy, której broni.

Niestety fabuła nie jest tak przekonująca, jak się wydaje. Po pierwsze przez ponad pół filmu zastanawiałem się o co tak właściwie chodzi. Chociaż w sumie dobrze, że tak było, bo przynajmniej coś mnie przy jego oglądaniu trzymało - owe doszukiwanie się sensu było najlepszą rozrywką w pierwszych kilkudziesięciu minutach

Mimo to nawet teraz trudno mi jest powiedzieć jednoznacznie o czym on był. Tzn. fabułę w końcu zrozumiałem, jednak przesłanie już mniej. Być może twórcom chodziło o ukazanie dążenia do prawdy. Sposób w jaki to zostało zaprezentowane był jednak bardzo naiwny. Przede wszystkim nie kupuję historyjki, że prawnik biorący sprawę dużej korporacji oskarżonej o zabicie setek ludzi nie jest świadomy, że być może broni winnego, a gdy się tego dowiaduje, zaczyna gromadzić dowody przeciwko klientowi. I gdy do owych dowodów dociera kolejny prawnik sytuacja się powtarza. Za dużo przemian złego prawnika w dobrego jak dla mnie. Inna sprawa, to to, że oskarżona firma jest producentem nawozów, ale stosuje metody co najmniej takie, jakby była mafią. Jakby nie można było wybrać firmy chociażby informatycznej, tam zyski są większe, więc być może i ktoś byłby skłonny pozbywać się niewygodnych osób.

Poza intrygującą fabułą, liczyłem na dobre aktorstwo. Nominacja do Oscara dla George Clooney za rolę Michaela Claytona, Toma Wilkinsona za rolę Arthura Edensa, a także Oscar dla Tildy Swilton, za rolę przedstawicielki korporacji, Karen Crowder w pełni moje nadzieje uzasadniają. Jednak i tu czekał mnie zawód. Największy sprawiła mi pani Swilton. Za co był ten Oscar trudno mi zrozumieć. Po pierwsze na ekranie pojawiała się bardzo rzadko, no ale okey, dostała nagrodę za rolę drugoplanową, więc nie koniecznie musiała być w co trzeciej scenie. Jednak w tych pojedynczych fragmentach w których się pojawiała nie pokazała nic, co by zachwyciło. Po prostu zrobiła co do niej należało. Również zawiódł mnie George Clooney. Jego gra podobała mi się zdecydowanie bardziej niż Tildy Swilton, jednak śmiem wątpić, czy jest to jego najlepsza rola w karierze (tak się powszechnie uważa). Być może gdybym docenił walory postaci jaką jest Michael Clayton, byłbym w stanie pochwalić również Clooneya za grę. Jednak ponieważ rozterki i problemy Claytona były dla mnie tak samo ważne, jak zeszłoroczny śnieg, to i gra Clooneya mnie nie porwała, chociaż zrobił co mógł. Jedynie Tom Wilkinson wybił się ponad przeciętność, jednak poziomu Oscarowego też nie osiągnął, stąd nie dziwi brak statuetki.

Kolejny zarzut pod adresem tego filmu, jest taki, że właściwie nie da się go sklasyfikować jako jakiś konkretny gatunek. Według filmweb.pl jest to dramat i thriller. Dramat to przeżywałem ja, próbując rozkminić o co tu chodzi. Być może, gdyby cała akcja była lepiej rozplanowana mógłbym się skupić i docenić ową dramatyczność. Jednak było jak było i zamiast dramatu wyszła tragedia. A to, że to thriller najlepiej przemilczę. Jeśli dobrze rozumiem definicję tego słowa (a Wikipedia utwierdza mnie w przekonaniu, że dobrze), to trzeba być niespełna rozumu, żeby ten film określić tym mianem. Przede wszystkim w nic nie trzyma tam w napięciu, a jedyna co wzbudza w widzu poczucie niepewności, to brak wiedzy ile zostało do końca seansu! Ja od siebie do tych gatunków dorzuciłbym dramat sądowy. Ktoś powie, że przecież 'Michael Clayton' ma w sobie jeszcze mniej z tego gatunku niż z thrillera. Owszem, ale nikt mi nie powie, że nie dało się przenieść znacznej części akcji do sądu. W moich oczach nabrało by to większej wiarygodności.

Jedną z niewielu rzeczy jaka w tym filmie stoi na bardzo wysokim poziomie są zdjęcia, wspaniale oddające klimat, który najprawdopodobniej chciał oddać autor scenariusza (jednak mu nie wyszło). Nowy Jork ukazany przez Roberta Elswita zapada w pamięć jako miasto przytłaczające, na pewno nie taki w którym chciało by się żyć.

Patrząc na ten film całościowo maluje się przed moimi oczami obraz niewykorzystanej szansy. Byli dobrzy aktorzy, niezły pomysł. Wszystko to jednak poległo przez reżysera i scenarzystę - Tonyego Gilroya. Chociaż być może jest to jeden z tych filmów, które trzeba obejrzeć dwa-trzy razy, by je docenić. Bo skoro Amerykańska Akademia dała mu nominację, to coś poza potencjałem, który i ja dostrzegłem musi w nim być. Póki co jednak zdecydowanie Wam ten seans odradzam. Lecz jeśli kiedyś cudownie przekonam się o jego geniuszu możecie być pewni - dam Wam znać.

sobota, 17 maja 2008

Indiana Jones i Świątynia Zagłady

Im bliżej premiery najnowszej części Indiany Jonesa, tym bardziej wszędzie pełno tego słynnego archeologa. Gdzie nie spojrzeć widać jakieś reklamy Indiego, w telewizji lecą starsze (pierwsza, druga i trzecia) części cyklu. Mój blog również nie oparł się tej manii i prócz wyróżnienia za premierę maja, możecie teraz też przeczytać recenzję części drugiej.



reżyseria:

scenariusz:
obsada:
Harrison Ford - Indiana Jones i Świątynia Zagłady Harrison Ford : Indiana Jones
Kate Capshaw - Indiana Jones i Świątynia Zagłady Kate Capshaw : Willie Scott
Philip Stone - Indiana Jones i Świątynia Zagłady Philip Stone : Kapitan Blumburtt
Jonathan Ke Quan - Indiana Jones i Świątynia Zagłady Jonathan Ke Quan : Short Round

moja ocena: 3/6
zwiastun


O Indiana Jonesie słyszał chyba każdy. Najprawdopodobniej jest to najbardziej rozpoznawalny bohater kina przygodowego, który doczekał się swojej podobizny nawet w... klockach Lego. Tego archeologa rządnego przygód do życia powołał 27 lat temu duet Spielberg - Lucas. Pomimo upływu lat jego sława nie przemija, a świadczyć o tym może zapowiadana na koniec maja (patrz obok) premiera najnowszej, czwartej odsłony Indiany. Jak zaprezentuje się ona na tle poprzednich trzech części? Trudno powiedzieć, gdyż szczegóły dotyczące fabuły są pilnie strzeżone. Dlatego też skupmy się póki co na drugim odcinku cyklu, który przez fanów i krytyków uznawany jest za najsłabszy z pośród wszystkich filmów o dzielnym archeologu.

W tej części tytułowy poszukiwacz skarbów w wyniku rozbicia samolotu znajdzie się w indyjskiej wiosce. Tamtejsza ludność przeżywa poważny kryzys odkąd porwano z ich wioski wszystkie dzieci i co gorsza magiczny kamień zapewniający dostatek. Misja odzyskania zgub przypadnie oczywiście Indianie i jego towarzyszom, gdyż tamtejsza ludność wierzy, iż zostali oni zesłani przez ich Boga (w końcu spadli z nieba).

Zdawać by się więc mogło, że jak to na kino przygodowe przystało - przygoda jest jak się patrzy. Niestety, pozory jednak mylą, przynajmniej przez pierwszą godzinę. Zamiast oczekiwanych zwrotów akcji z ekranu wieje nudą. No bo co się ma dziać, jeśli bohaterowie albo toczą się przez dżunglę na słoniach, albo urządzają sobie pogawędki z tamtejszą ludnością. Nawet gdy Indiana z ekipą odkrywają miejsce obrzędów wyznawców krwiożerczej bogini Kali, zamiast zawiązania się jakiejś akcji otrzymujemy dokładny obraz owego obrządku. Filmu to nie rozkręca, zresztą jakbym chciał coś takiego zobaczyć, to bym włączył Discovery. Po tych wydarzeniach jednak sytuacja się zmienia i końcówka jest już taka jak być powinna. Zwroty akcji, pościgi, walki - to wszystko czeka na wytrwałego widza pod koniec seansu.

Jakby nie patrzeć ważnym elementem kina przygodowego jest humor. I pod tym względem film Spielberga i Lucasa prezentuje się bardzo dobrze. Większość śmiechu dostarczają nam sytuacje pomiędzy trójką bohaterów. Relacje na linii: biegająca w szpilkach po dżungli, rozwydrzona panienka-twardziel taki jak my-dzieciak który wie najlepiej może i nie grzeszą oryginalnością, ale i tak wzbudzają uśmiech na twarzy, przynajmniej z początku film. Później staje się to trochę przynudnawe, ale też później zaczyna się prawdziwa akcja. Warto tu pochwalić aktorów. O tym, że bez Harrisona Forda nie było by legendy Indiany Jonesa przekonywać chyba nie muszę. Bardzo dobrze jednak u jego boku wypadają Kate Capshaw w roli Willie (wspomniana rozwydrzona paniennka) i Ke Huy Quan w roli Shorta Rounda (bystrego dzieciaka).

Wspominałem, że ta część została przyjęta przez fanów i krytyków najgorzej. Jest to dla mnie pocieszające, bo było to pierwsze moje spotkanie z Indianą i jakoś zachwycony nie jestem. Moje zarzuty są jednak trochę inne, niż te sprzed 27 lat. Kiedyś mówiono, że film to brutalny, że mroczny itp, itd. Patrząc przez pryzmat dzisiejszych czasów nie ma tu nic co by mogło szokować. Brutalność nie taką się ogląda w kinie (scena wyrywania serca wywołuje raczej śmiech niż przerażenie), o mroku mowy być nie może. Jedyne z czym się mogę zgodzić, to to, że pokazuje ludność indyjską stereotypowo. Uczta w pałacu Maharadży bawić może chyba tylko Amerykanów. I pomimo, że moje pozostałe zarzuty są ciut inne pod adresem tej produkcji, to sądzę, że gdyby od tej części zaczęły się przygody doktora Jonesa, to nie było by w ogóle jego legendy.

Tak się jednak nie stało i 'Indiana Jones i Świątynia Zagłady' to druga część słynnej trylogii o jeszcze bardziej słynnym archeologu. Pomimo, że mnie nie porwała, to jednak miała w sobie coś zachęcającego, widać w niej potencjał postaci jaką jest Indiana Jones. Dlatego polecam tą trylogię szczególnie tym, dla których kino przygodowe to tylko i wyłącznie 'Piraci z Karaibów' i Jack Sparrow. Tylko zaczynajcie oglądać tą serię po bożemu, od pierwszej części, a nie tak jak ja to zrobiłem od środka.

piątek, 9 maja 2008

Death Proof

Jest już recenzja 'Planet Terror', czas najwyższy na 'Death Proof'. Jest to chyba najdłuższa recenzja na tym blogu, ale też o Tarantino to ja bym godzinami mógł pisać. Mam nadzieję, że się spodoba, będę wdzięczny za komentarze.





reżyseria:

scenariusz:
obsada:
Kurt Russell - Grindhouse: Death Proof Kurt Russell : Stuntman Mike
Rosario Dawson - Grindhouse: Death Proof Rosario Dawson : Abernathy
Vanessa Ferlito - Grindhouse: Death Proof Vanessa Ferlito : Arlene "Butterfly"
Jordan Ladd - Grindhouse: Death Proof Jordan Ladd : Shanna
Rose McGowan - Grindhouse: Death Proof Rose McGowan : Pam
Sydney Tamiia Poitier - Grindhouse: Death Proof Sydney Tamiia Poitier : Jungle Julia
Tracie Thoms - Grindhouse: Death Proof Tracie Thoms : Kim
Mary Elizabeth Winstead - Grindhouse: Death Proof Mary Elizabeth Winstead : Lee
Zoe Bell - Grindhouse: Death Proof Zoe Bell : Zoe

moja ocena: 6/6
zwiastun


Na świecie nie ma chyba drugiego reżysera którego filmy niemal natychmiast po premierze stawały by się kultowe. A tym jedynym jest Quentin Tarantino. Jego najnowszy film ‘Grindhouse vol. 1: Death Proof’ wkrótce zapewne również uzyska taki status.

‘Death Proof’ jest to pierwsza część ‘zestawu’ filmów, stworzonych przez Tarantino i Rodrigueza (jego część nosi nazwę Planet Terror). Filmy te mają nawiązywać do tradycji podwójnych pokazów filmów klasy ‘G’ w latach 70’. W tych pokazach epatowano przemocą, seksem i wszystkim innym, co mogło szokować. A że takie pokazy w Polsce miejsca nie miały to nie będziemy mieli okazji zobaczyć ich jeden po drugim, przedzielonych zapowiedziami fikcyjnych filmów. Ale nie jesteśmy jedyni – poza USA i Wielką Brytanią wszędzie filmy te puszczane są oddzielnie.

Pierwsza część „Grindhouse’u” opowiada historię kaskadera, który dla zabawy zabija swoim samochodem młode kobiety. Jest to pewnego rodzaju zemsta za to, że nie kojarzą filmów w których on kiedyś grał. Pomysłów na uśmiercanie dziewczyn mu nie brakuje, wszak jego samochód jest praktycznie niezniszczalny. No może nie niezniszczalny, ale taki z którego zawsze wychodzi się cało. Oczywiście tylko wtedy gdy się go prowadzi. Produkcja Tarantino składa się z jakby dwóch części, ich wspólnym elementem jest właśnie kaskader Mike. Poza nim w obydwóch częściach możemy podziwiać piękne kobiety (w drugiej warto zwrócić uwagę na wyjątkowo piękną Mary Elizabeth Winstead). Jednak między wspomnianymi paniami jest pewna różnica – te z drugiej części nie dadzą sobie łatwo ‘w kaszę dmuchać’ i z ofiary przeistoczą się w rządnego zemsty na kaskaderze łowcę.

Żeby ‘przejechać’ seans cało najlepiej jest się odpowiednio nastawić. W końcu to że film kosztował miliony dolarów nie znaczy że nie może być pokłonem w stronę kina klasy ‘G’. I dlatego trzeba przymknąć oko na niektóre naciągnięcia. Trzeba też przyznać, że film został świetnie wystylizowany na swój gatunek – wygląda jakby taśma filmowa była już mocno zużyta, momentami mamy wrażenie, że ktoś coś z niego wyciął, a w pewnym momencie dzieło Tarantino staje się czarno-białe. Całość robi doskonałe wrażenie i mimo że żadnej ‘prawdziwej’ tego typu produkcji nie widziałem, to nie miałem problemu żeby odczuć ich klimat. Warto tu dodać, że ciekawym rozwiązaniem było połączenie elementów lat 70 (prawie cały film) z współczesnością (komórki, samochody). Niestety łącząc te elementy twórcy chcieli sobie dorobić i w filmie znalazła się kompletnie niepotrzebna, reklama Nokii... Niby szczegół, ale tak bardzo rzucał się w oczy, że aż drażnił...

Na tym jednak negatywne akcenty w filmie się skończyły. Wszystko inne było już na najwyższym poziomie, takie do jakiego jesteśmy przyzwyczajenie w produkcjach Tarantino. Wbrew temu co można usłyszeć film nie jest aż tak brutalny – w porównaniu do niektórych produkcji powstających w ostatnim czasie. Gdy jednak któraś z bohaterek już umiera jest to ukazane w iście artystyczny sposób, jak na podrzędny film przystało. Quentin Tarantino jak żaden inny reżyser umie pokazać masakrę w sposób wręcz piękny. Było to widać w Kill Billu podczas masakry u O-Ren, jest to też widoczne w tej produkcji, w scenie wypadku.

Nie można jednak całego sukcesu zapisywać na konto reżysera. Z pewnością jego dzieło straciło by co najmniej połowę swego uroku, gdyby nie znakomita obsada. Główną rolę w filmie gra Kurt Russell. Wciela się on, jak już wspomniałem, w rolę zapomnianego kaskadera, który najlepsze lata kariery ma już za sobą. Podobnie można było myśleć o aktorze, gdyż jego najlepsze role przypadły na lata 80-te. Jednak w ‘Death Proof’ Kurt przeżywa drugą młodość i jest zdecydowanie najbardziej wyrazistym aktorem w filmie.

Z grona dziewczyn które wystąpiły jako potencjalne ofiary kaskadera Mike’a mi najbardziej przypadł do gustu występ Zoe Bell. Można powiedzieć, że w tym filmie grała samą siebie, ponieważ do tej pory występowała jedynie jako kaskaderka i właśnie taki zawód wykonuje jej postać w filmie (zresztą jej bohaterka też ma na imię Zoe). Brak doświadczenia w zawodzie aktorskim nie przeszkodził jej jednak by znakomicie odegrać swoją rolę i moim zdaniem była najbardziej wyrazistą kobietą grającą w ‘Death Proof’. Nie można jednak zapominać o innych przedstawicielkach płci pięknej, które w tym filmie wystąpiły. Wspominałem już o pięknej i młodej Mary Elizabeth Winstead, której karierę warto obserwować, gdyż wkrótce może stać się jedną z gwiazd Hollywood. Warto też napisać parę słów o równie pięknej jak Mary Winstead Rosario Dawson, która prezentuje się nie gorzej niż wspomniane wcześniej aktorki, a i talentu jej nie brakuje.

Zalety ‘Death Proof’ można by mnożyć w nieskończoność. Jest ich zdecydowanie więcej niż wad, których ja zbyt wiele nie dostrzegłem (poza tą kryptoreklamą...). Z rzeczy które mnie najbardziej urzekły należy wymienić genialną scenę pościgu, pod koniec filmu. Jest ona tym bardziej imponująca, jeśli weźmiemy pod uwagę, że była kręcona bez użycia efektów specjalnych!

Poza tym dla mnie jednym z elementów rozpoznawczych filmów Quentina Tarantino jest kapitalna muzyka. I nie inaczej jest tym razem – ścieżka dźwiękowa świetnie pasuje do filmu, a i po seansie miło jest jej posłuchać. Reżyser po raz kolejny wykazał się świetnym wyczuciem w doborze utworów i wygrzebał wiele ciekawych kawałków, a utwory ‘Down in Mexico’ połączony ze zmysłowym tańcem Vanessy Ferlito i lecący z napisami ‘Chick Habit’ to istne mistrzostwo.

Nie zabrakło też czegoś specjalnie dla miłośników filmów Quentina. W ‘Grindhouse vol. 1’ znajdziemy kilka odniesień do ‘Pulp Fiction’ i ‘Kill Bill’a’. Tak więc miejcie oczy (i uszy) szeroko otwarte, a na pewno coś wyłapiecie. Takie dodatkowe smaczki znacznie zwiększają przyjemność oglądania.

Na zakończenie warto też wspomnieć o polskich napisach z jakimi film jest wyświetlany w kinach. Dla mnie były one tak samo rewelacyjne jak sam film. Ktokolwiek ‘Grindhouse vol. 1’ tłumaczył należą mu się wyrazy największego uznania.

Podsumowując – dla fanom tarantinowskiego klimatu to dzieło przypadnie na pewno do gustu. Czy spodoba się pozostałym? Może być różnie, w USA film nie zarabia tyle ile oczekiwano. W Polsce jednak został ciepło przyjęty przez krytyków. Jak zostanie przyjęty przez widzów, to się okaże. Jednak nie warto czekać na jego wyniki finansowe – lepiej zaryzykować wybrać się do kina. Dla mnie nie był to czas stracony.

czwartek, 1 maja 2008

'Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki' premierą maja

Nie powiem, w tym miesiącu miałem dość duży dylemat jeśli chodzi o film, jaki polecać na dany miesiąc. W zasadzie poza dwoma komercyjnymi hitami nie ma niczego, co można by polecić bez ryzyka. Mówiąc o dwóch komercyjnych hitach mam na myśli tytułowego, nowego Indianę Jonesa (premiera 22.05) i nową część Opowieści z Narnii (premiera 30.05). Dlaczego mój wybór padł na tą pierwszą pozycję? Bo po pierwsze jest to powrót na ekrany kin po 19 latach, a po drugie pierwsza część Opowieści z Narnii była moim zdaniem słaba. Stąd też mój wybór jest jaki jest, nie znaczy to jednak, że ja na nowego Indianę czekam, raczej (tym razem) starałem się być obiektywny.

Gdybym miał zaufać swojej intuicji, połączonej z moim gustem z prawej strony mielibyście plakat Sierocińca (premiera 09.05), lub Ruin (premiera 13.06)*. Ten pierwszy film, to hiszpańsko-meksykański horroro-dramat. Może i brzmi trochę egzotycznie, ale jeśli chodzi o hiszpańskie horrory to zachęciła mnie do nich jakiś czas temu 'Delikatna'. Ten drugi to produkcja australijsko-amerykańska, również będąca horrorem, jednak pierwsze zdanie z opisu filmu: 'Grupa przyjaciół wybrała się na wakacje do Meksyku.' w zupełności wystarcza w dzisiejszych czasach, by odstraszyć potencjalnego widza.

A na co jeszcze warto zwrócić uwagę w nadchodzącym miesiącu? Moim zdaniem na jedyne dwa filmy, które do polskich kin wejdą 23 maja, mianowicie na koreańskie Szczęście i czeskiego Niedźwiadka. Jeśli chodzi o naszych południowych sąsiadów, to już nie raz pokazali, że filmy robić umieją i poczucia humoru im nie brakuje, więc zapewne podobnie będzie i tym razem. Znacznie mniej osób wie, że filmy robić umieją też Koreańczycy, a przeczucie mi mówi, że Szczęście jest tego bardzo dobrym przykładem.

Na zakończenie nie pozostaje mi nic innego, jak krótko przedstawić premierę tego miesiąca, a myślę, że najlepszym sposobem będzie pokazanie zwiastuna.



________
* - premiera 'Ruin' jak widać przypada na czerwiec, jednak początkowo na filmweb.pl premiera tego filmu była anonsowana na maj (nadal jest majowa data jeśli spojrzeć na ich ankietę). Czyli prawdopodobnie namieszał coś dystrybutor ;)
 

Premiera miesiąca:

Premiera miesiąca
Tytuł: 'Wszystko, co kocham'

premiera: 15.01.2010


gatunek: dramat

reżyseria: Jacek Borcuch

scenariusz: Jacek Borcuch

obsada: Olga Frycz, Andrzej Chyra, Mateusz Kościukiewicz, Katarzyna Herman