wtorek, 30 grudnia 2008

Filmowe podsumowanie roku 2008

Koniec roku jest czasem podsumowań, stąd też nie mogło takowego zabraknąć na tym blogu. Już jakiś czas temu pojawiły się tu ankiety, w których mogliście wytypować swój film, aktora i aktorkę roku. Na ich wyniki przyjdzie Wam jednak poczekać do końca roku. Przynajmniej na te w formie posta. Najpierw jednak sam zaprezentuję swoją najlepszą dziesiątkę filmów, które do naszych kin weszły w 2008 roku. Oczywiście jest to ranking subiektywny. Jeśli spojrzycie w oceny, jakie wystawiłem niektórym filmom, to może nie zgadzać się ich kolejność, bo np. Mroczny rycerz dostał 6, a jest 'dopiero' trzeci. Jednak duże znaczenie miało to jaki wpływ miał na mnie dany film, a także jakie wrażenie zrobił na mnie (ewentualny) drugi seans.

Oto moje TOP 10:

  1. XXY - Ten film najdłużej siedział mi w głowie. Po jego obejrzeniu nie mogłem przestać myśleć o temacie w nim poruszonym (hermafrodytyzm i tolerancja). Sposób w jaki mówi o trudnych sprawach godzien jest wszelkich nagród. Bez pogoni za sensacją, za to z wielkim wyczuciem.
  2. Sierociniec - Przerażający horror i przejmujący dramat w jednym. Gdy oglądałem po raz pierwszy szczerze się bałem, a zakończenie wzbudziło moje uznanie. Gdy oglądałem po raz drugi strach był nieco mniejszy, ale za to bardziej doceniłem opowieść. Oby to był zwiastun odrodzenia horroru.
  3. Mroczny rycerz - Wielki przegrany mojego rankingu. Po wyjściu z kina gotów byłem ogłaszać go filmem roku. Jednak gdy obejrzałem go po raz drugi mój entuzjazm trochę opadł. Nie zmienia to faktu, że drugi nolanowski Batman jest kinem wysokich lotów z niezapomnianym Heathem Ledgerem.
  4. Wall.E - W swojej recenzji pisałem, że to film niemy na miarę XXI wieku. Nadal się tego trzymam. Historia robota wciąga i wzrusza jak mało która.
  5. American Gangster - Kino gangsterskie, które nie potrzebuje ciągłych strzelanin i pędzącej akcji, by utrzymać widza w napięciu. Dla mnie jeden z lepszych filmów tego gatunku ostatnich lat.
  6. Juno - Słodka historia o nastolatce która zaszła w ciążę. Zjadliwa dzięki olbrzymiej dawce optymizmu i rewelacyjnej Ellen Page.
  7. Pokuta - Rewelacyjnie zrealizowany film z przyzwoitą historią miłosną. Dodatkowo jest jeszcze Keira Knightley i jej zielona sukienka. Co prawda razem wyglądają średnio, ale z osobna jest bardzo dobrze.
  8. Motyl i skafander - Nie wzruszyła mnie ta historia tak, jakbym tego oczekiwał. Od opowieści o osobie sparaliżowanej oczekuję czegoś więcej. Gdyby całość prezentowała się tak, jak rewelacyjne zdjęcia Kamińskiego był by jeden z filmów wszech czasów. Tak nie ma nawet filmu roku.
  9. Ostrożnie, pożądanie - Drugie love-story w mojej dziesiątce. Tym razem osadzone pośród szpiegowskich intryg. Plus dla Anga Lee za odwagę w scenach erotycznych.
  10. Wanted - Ścigani - Tak, jest ten film zamyka moją dziesiątkę. Tak powinno wyglądać kino akcji w XXI wieku. Efekty specjalne, tak jak wyobraźnia reżysera zwalają z fotela. I mi nie przeszkadza wcale fabuła niewysokich lotów. Nie o to przecież chodzi w kinie akcji.

Warto też wspomnieć o filmach, których nie było mi dane zobaczyć w roku mijającym, a które w tego typu zestawieniach często się pojawiają. Mam tu na myśli 33 sceny z życia, Klasę, Import/Export, Persepolis oraz Ładunek 200. Poza tymi filmami raczej nikt by się do tej 10 nie wdarł.

Na koniec jeszcze o jednej rzeczy chciałbym wspomnieć. Mianowicie chodzi mi o wydania filmów na DVD. Mam nieodparte wrażenie, że wreszcie dystrybutorzy nauczyli się jak to się robi. Owszem, zdarzają się pozycje niedopracowane (np. XXY z dźwiękiem 2.0), ale na ogół przy filmach popularnych i dobrych standardem są wydania dwupłytowe, nierzadko z różnymi dodatkami (Sierociniec z maską, Mroczny rycerz z figurką), czasem w steel boxach (American Gangster), lub po prostu takie, które zwalają z nóg (Wanted). Szkoda tylko, że dzieje się to w czasach, gdy format DVD powoli przechodzi do lamusa. Cóż, lepiej późno niż wcale.

I odbiegając już od tematu filmowego - chciałbym życzyć wszystkim czytelnikom szczęśliwego nowego roku, żeby był lepszy od tego poprzedniego.

poniedziałek, 29 grudnia 2008

Inland Empire


tytuł oryginalny:

Inland Empire
gatunek:
thriller, dramat, dreszczowiec
reżyseria:
David Lynch
scenariusz:
David Lynch
zdjęcia:
David Lynch
obsada:
Laura Dern Laura Dern Nikki Grace / Susan Blue
Jeremy Irons Jeremy Irons Kingsley Stewart
Justin Theroux Justin Theroux Devon Berk / Billy Side
Harry Dean Stanton Harry Dean Stanton Freddie Howard
Peter J. Lucas Peter J. Lucas Piotrek Król
Karolina Gruszka Karolina Gruszka Zagubiona dziewczyna
od lat: 18
czas trwania: 172 minuty
cena DVD: 41,99
moja ocena: 4/6


Długo zabierałem się za obejrzenie 'Inland Empire'. Wynikało to głównie z tego, że Lynch robi filmy specyficzne, ostatnimi czasy nieco bełkotliwe, więc nie spodziewałem się po jego najnowszym obrazie, że będzie łatwy w odbiorze, stąd też odpowiedni nastrój był niezbędny. Gdy wreszcie chęci i nastrój były okazało się, że to za mało. Swój seans przerywałem dwa razy, raz będąc bliskim całkowitego zrezygnowania z dalszego oglądania. Ale wytrwałem. I nie żałuję. Bo choć fabuły nie zrozumiałem za grosz, to jednak mam wrażenie, że w tym zlepku obrazów był jakiś głębszy sens i da się to jakoś zinterpretować, w odróżnieniu np. od jego 'Zagubionej autostrady'.

Nikki (Laura Dern) stara się o udział w remake'u pewnego filmu. Jego produkcja została przerwana kilka lat temu z powodu śmierci dwójki głównych bohaterów. Mimo tego Nikki przyjmuje rolę. Bez wątpienia miał na to wpływ wybór jej filmowego partnera, którym okazuje się przystojny Devon (w tej roli znany z "Mulholland Drive" Justin Theroux). Produkcja, przy której mają okazję pracować, to historia o miłości, zdradzie i zemście... Filmowa fikcja bardzo szybko staje się rzeczywistością. Nikki i Devon mają romans, o którym dowiadują się ich współmałżonkowie, a na planie zaczynają dziać się coraz dziwniejsze rzeczy.
[opis dystrybutora]

Jak już wspominałem niewiele zrozumiałem z fabuły, dlatego też poszedłem na łatwiznę i wkleiłem tu opis dystrybutora. Większego znaczenia on jednak nie ma, bo i tak w filmie ciężko doszukać się tego, o czym on mówi, a już na pewno nie jest to istotne. Bo 'Inland Empire' zdecydowanie łatwiej i przyjemniej się interpretuje, niż ogląda. Sam po jego obejrzeniu mam kilka mętnych teorii na temat jego przesłania, jednak potrzebował bym powtórnego seansu by je w głowie poukładać. A na ten z kolei nie mam ochoty, bo odpycha mnie strona wizualna filmu.

Niestety cały czas miałem wrażenie, jakby to była produkcja amatorska, albo reportaż z planu. Praca kamery była dość nietypowa i skupiała się przede wszystkim na twarzach aktorów. Owszem, wzbudzało to momentami niepokój, ale równie często było irytujące. Oświetlenie też nie poprawiało odbioru. Zdaję sobie sprawę, że tak miało to wszystko wyglądać i czepianie się tego to trochę jakby czepiać się, że widelec to nie łyżka, ale mnie to drażniło. Podobnie zresztą jak muzyka. Niby była taka sama jak zawsze u Lyncha, ale właśnie ta wtórność to jej największa wada. Bo poza kilkoma świetnymi motywami większość brzmiała jak ze zeszłego wieku.

Z drugiej jednak strony te wszystkie niedogodności audio-wizualne pozwoliły mi bardziej podziwiać grę aktorów. Pamiętam, że swego czasu David Lynch zorganizował kampanię mającą na celu zwrócenie uwagi Akademii na grę Laury Dern, która w jego mniemaniu zasługiwała na Oscara. Czy słusznie? Trudno stwierdzić. Z jednej strony pokaz aktorski w jej wykonaniu jest mistrzowski. Z drugiej jednak trudno jest jej bohaterkę zrozumieć i odebrać jako spójną postać. Taka jednak była wizja reżysera. Warto wspomnieć, że w filmie przewija się kilka polskich aktorów, z Karoliną Gruszką na czele. Jaka jest jednak ich rola w filmie i kogo grają nie mam pojęcia, bo ich postacie były dla mnie zupełnie wyrwane z kontekstu. Nie zmienia to faktu, że panią Karolinę na ekranie podziwiać jest zawsze miło, bo nie można jej odmówić ani talentu, ani urody.

Ogólnie rzecz biorąc film ten jest kwintesencją lynchowości. Szczególnie tej z ostatnich lat. Zlepek scen jedni odbiorą jako bełkot, inni jako wielką sztukę. Jest to coś podobnego jak umieszczenie w galeriach sztuki zwykłych śmieci w roli eksponatów. Dla mnie 'Inland Empire' pozostaje jednak daleko w tyle za 'Mulholland Drive', a to ze względu na brak sensownego wytłumaczenia fabuły. Jest jednak przed 'Zagubioną autostradą', która była jeszcze bardziej niezrozumiała. I być może trudno będzie komuś w to uwierzyć, ale 'Inland Empire' jest mi obojętne. Obejrzałem, zagłębiłem się w alternatywny świat Lyncha, skończyłem oglądać i nie jestem pod żadnym wrażeniem - ani pozytywnym, ani negatywnym. Aczkolwiek pobyt w tym świecie wspominam miło. Oczekiwałem jednak, że będę chciał tam wrócić, a nie chcę. Stąd moja ocena jest neutralna, lekko in plus.

Ten delikatny zwrot 'na plus' wynika z faktu iż znalazłem interpretację, która daje iskierkę nadziei, że to jednak nie zupełny bełkot. Ta iskierka znajduje się pod tym linkiem. Ostrzegam jednak, że tekst zawiera spoilery, tak więc przed seansem lepiej nie czytać.

sobota, 27 grudnia 2008

Filmowe podsumowanie świąt

Święta minęły, Mikołaj z pustym workiem wrócił do Laponii pakować podarki na przyszły rok, a nam pozostało szukanie sposobów na zrzucenie kilogramów przybranych przy wigilijnym stole. Boże Narodzenie prócz tego, że mija za szybko ma to do siebie, że wiąże się z większą ilością czasu. A jak większa ilość czasu, to można więcej filmów obejrzeć. Stąd też poniżej znajdziecie moje podsumowanie świąt pod kątem obejrzanych filmów. Enjoy ;)

Amelia - 5,5/6 - Amelka to dziewczyna urocza bez dwóch zadań. Idealna nie tylko na wigilijny wieczór, ale na każdy dzień w roku. Powiedziałbym nawet, że idealna kandydatka na żonę. Nie sposób ocenić ją niżej.

To właśnie miłość - 5/6 - Strasznie polubiłem ten film. Kilka historii miłosnych sprawiają, że każdy znajdzie coś dla siebie. Ja znalazłem dwie. Które? Słodka tajemnica :P Ale pozostałe też dają radę!

Notting Hill - 4,5/6 - Jedna z lepszych komedii romantycznych jakie widziałem. I to już nie raz. Zawsze bawi tak samo.

Mistrz kierownicy ucieka - 3,5/6 - Film idealny na świąteczne południe. I nic poza tym.

Edward nożycoręki - 4,5/6 - Wyobrażenia z dzieciństwa przyćmiły trochę magię tego filmu. Kiedyś robił na mnie znacznie większe wrażenie, co nie znaczy że teraz robi mizerne. Nadal jest rewelacyjnie, w końcu nazwiska Burton i Depp zobowiązują.

Piraci z Karaibów: Skrzynia Umarlaka - 5/6 - Mam nieodparte wrażenie, że to najsłabsza część z całej trylogii. Mniej rozmachu niż w 'trójce', mniej akcji niż w 'jedynce'. Ale jest kapitan Jack Sparrow i panna Swan. I to się liczy!

wtorek, 23 grudnia 2008

Wesołych świąt!

Z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia pragnę życzyć wszystkim, aby te trzy dni spędzone w rodzinnym gronie, wśród dźwięków kolęd były czasem szczególnym, w którym będzie można wytchnąć od przedświątecznego zgiełku i poczuć prawdziwą, magiczną atmosferę świąt. Poza tym oczywiście życzę pysznych potraw wigilijnych i wymarzonych prezentów pod choinką.
I naturalnie, żeby nowy rok był lepszy niż ten mijający i by w tym nadchodzącym spełniły się wszystkie Wasze marzenia.

Magicznych świąt
życzy Pawcio

A w ramach prezentu oryginalne wykonanie 'Cichej nocy', po hiszpańsku, trochę w stylu Audiofeels ;)


poniedziałek, 22 grudnia 2008

Wybieramy film, aktora i aktorkę roku 2008!

Pamiętacie zeszłoroczne podsumowanie najlepszych filmów roku? W tym postanowiłem to trochę urozmaicić i zanim ja wybiorę swoją dziesiątkę zapraszam Was do głosowania na najlepszą piątkę! Żeby było jeszcze ciekawiej możecie głosować też na najlepszego aktora i aktorkę. Niestety w kategorii 'aktorka' w tym roku panował w moim przekonaniu nieurodzaj, stąd tylko 4 kandydatki. Głosowanie potrwa do końca roku, wtedy to ogłoszę też swoją listę 10 najlepszych filmów i wyniki ankiety. Liczę na Wasze głosy!

Nominowani:

Aktor:
  • Javier Bardem (To nie jest kraj dla starych ludzi)
  • Daniel Day-Lewis (Aż poleje się krew)
  • Heath Ledger (Mroczny rycerz)
  • James McAvoy (Wanted)
  • Danzel Washington (American Gangster)

Aktorka:
  • Sally Hawkins (Happy-Go-Lucky)
  • Ellen Page (Juno)
  • Manuela Velasco ([Rec])
  • Marta Żmuda-Trzebiatowska (za debiut, urodę, trzecie miejsce w TzG, a jeśli na siłę ma być film, to niech będzie 'Nie kłam kochanie')
Film:
  • American Gangster
  • Mroczny rycerz
  • Sierociniec
  • Wall.E
  • XXY
Ankietę znajdziecie obok ;) Zapraszam do głosowania!

niedziela, 21 grudnia 2008

Straszne filmy na straszne czasy

Jakie czasy, takie filmy. Patrząc na światową kinematografię na przestrzeni dziejów nie sposób się z tym nie zgodzić. Każde większe wydarzenie historyczne (II wojna światowa, wojna w Wietnamie, morderstwo Kennedyego, wojna w Iraku itp.) miało swoje odbicie na taśmie celuloidowej. Oczywiście na ogół było ono na tyle marne, że szybko o nim zapomniano. Nie zmienia to faktu, że kinematografia w dzisiejszych czasach pełni rolę lustra wobec całego społeczeństwa. Lustra które jednak nie zajmuje się pokazywaniem rzeczywistości takiej jaką jest. Filmy sięgają głębiej. Wchodzą do naszych umysłów i pokazują nam to, co chcemy widzieć. Producenci doskonale wiedzą, czego w danych czasach oczekuje widz. Najlepiej widać to, gdy spojrzymy na gatunek zwany horrorem. Tak, nie pomyliłem się. Mimo że największe filmy są na ogół dramatami, to jednak horror najlepiej odbija nastroje jakie panują w społeczeństwie w danym przekroju czasowym. W końcu jeśli ludzi czymś przestraszyć, to muszą się tego bać. A lęki na przestrzeni ostatniego wieku bywały różne.


Zupełne początki kina, czyli projekcje braci Lumiere pominę. Bo chociaż ich 'Wjazd pociągu na stację w La Ciota' wywołał na widowni przerażenie, jakiego pozazdrościć może im dzisiaj każdy autor kina grozy, to jednak widok jadącego pociągu trudno zaliczyć do horroru. Pierwsze filmy z tego gatunku powstały na przełomie XIX i XX wieku. To jednak już z wieku XX pochodzą największe arcydzieła kina grozy z okresu przed drugą wojną światową. Bez wątpienia wypada tu wspomnieć tytuły takie jak 'Gabinet doktora Caligari' (1920), 'Nosferatu - symfonia grozy' (1922), 'Gabinet figur woskowych' (1933), 'Frankenstein' (1931) czy 'Upiór w operze' (1925). Nie były to jeszcze czasy, w których konkretne wydarzenia były odbijane w kinematografii. I na pierwszy rzut oka każdy z tych filmów mówi o czymś innym. Można jednak dla nich znaleźć jakiś wspólny mianownik. Frankenstein, wampir Nosferatu, czy upiór z opery to istoty inne. Mają one co prawda ludzką sylwetkę, jednak coś ich odróżnia od pozostałej części społeczeństwa. I to właśnie taka odmienność była w tamtych czasach powszechnie nieakceptowana i wzbudzająca najgorsze podejrzenia co do danej, 'innej' osoby. Inna sprawa, że wobec części horrorowych odmieńców pierwszego trzydziestolecia XIX wieku podejrzenia te były słuszne. Tu rodzi się kolejna myśl. Strach w kinomanach w tamtym okresie wzbudzała śmierć. Jest to temat rzeka, nie mniej jednak w każdej społeczności umieranie jest to czymś, co niepokoi. Nawet w czasach dzisiejszych, w których zdawać by się mogło, że temat ten jest jakby zepchnięty w kąt. Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do lat dwudziestych i trzydziestych. Ze wspomnianych przeze mnie wcześniej horrorów w każdym występuje morderca. Somnambulik w 'Gabinecie doktora...', właściciel muzeum w 'Gabinecie figur woskowych', wampir Nosferatu, Frankenstein, upiór z opery - oni wszyscy mają krew na rękach (bądź zębach). I wszyscy są inni. Osoby, które nie wpasowały się w ogólnie przyjęte ramy normalności, przede wszystkim pod względem wyglądu nie tylko nie były akceptowane, ale też wprowadzały strach.

Społeczeństwo jednak się rozwijało i z czasem jednostki o odmiennym wyglądzie przestały być czymś dziwnym, zagrażającym. Horror musiał na nowo wejść do umysłu widzów, by wyciągnąć z nich najgłębiej skrywane traumy. I nie były to rzeczy tak przyziemne, jak wspomniana wcześniej 'inność'. Tym razem zagrożenie nadciągało z kosmosu. 'Inwazja porywaczy ciał' (1956) i 'Blob, zabójca z kosmosu' (1958) świadczą o tym najlepiej. Skąd wzięło się to nagłe zainteresowanie inwazją obcych? Przyczyny upatrywałbym w wystrzeleniu w kosmos pierwszego satelity - Sputnika 1. A że miało to miejsce w Rosji, to zagrożenie, że ten biedny satelita sprowadzi na ziemię wrogów demokracji z innej planety zdawało się być realne. Całe szczęście ludzie szybko zauważyli, że nie tędy droga. Z nieba zamiast UFO może spaść co najwyżej deszcz, a zło to raczej ludzie, niż bliżej niezidentyfikowane istoty.

Koniec lat sześćdziesiątych i początek siedemdziesiątych przyniósł kinematografii kilka dzieł, które obecnie tworzą klasykę horroru. 'Dziecko Rosemary' (1968), 'Egzorcysta' (1973), 'Omen' (1976), czy 'Carrie' (1976) reprezentują zło drzemiące wewnątrz ludzi. W przypadku tych pierwszych trzech filmów nie jest ono jednak pochodną złego wychowania, traumy z dzieciństwa itp.. Swoje korzenie ma w piekle, pochodzi bezpośrednio od szatana. Nie dajcie się jednak zmylić - lęk przed diabłem nie ma bynajmniej nic wspólnego ze wzmożoną religijnością w tym okresie. Ośmielę się stwierdzić, że wręcz przeciwnie. W końcu mówimy tu o szalonych latach sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych, w których swoje początki miało LSD. Wynalazca tego narkotyku tak opisywał swoje doznania po jego zażyciu: 'po godzinie demon opanował moją duszę'. Może moje powiązania są w tym miejscu trochę na wyrost, ale ile razy słyszeliście że potencjalnie opętana osoba zachowuje się jak się zachowuje pod wpływem narkotyków?

Jednak był jeszcze jeden nurt w latach siedemdziesiątych, który ciągnie się za horrorem do dziś. Mam tu na myśli serię krwawych filmów typu 'Wzgórza mają oczy' (1977), 'Teksańska masakra piłą mechaniczną' (1974), czy 'Czarne święta' (1974). W tym momencie nie wynajdę po raz drugi koła, jeśli stwierdzę że to odbicie traumy po wojnie w Wietnamie. Oglądanie sieczki fikcyjnej to zawsze coś przyjemniejszego, niż oglądanie sieczki w wiadomościach.

Lepiej też oglądać seryjnego mordercę z sąsiedztwa na ekranie, niż we własnym ogródku. Bo lata osiemdziesiąte prezentują nam właśnie wysyp filmów o seryjnych mordercach. I na ogół są to tasiemce liczące po minimum 7 epizodów. Wyjątkiem jest 'Lśnienie' (1980), w którym bohaterem jest wyizolowany pisarz, przemieniający się w pragnącego śmierci rodziny mordercę. Jednak już 'Halloween' (1978), 'Piątek 13.' (1980), czy 'Koszmar z ulicy Wiązów' (1984) dalekie są od pojedynczego filmu o mordercy. Bez wątpienia filmy te są fenomenem jakich mało, bowiem od momentu ich powstania, aż po dziś dzień powstają kolejne sequele, a ostatnio zaczęto nawet (o zgrozo!) bohaterów wrzucać do jednego worka ('Freddy vs. Jason'). Co zapoczątkowało ten morderczy ciąg? Być może jakiś wpływ miał na to Charles Manson, seryjny morderca, który zapisał się w historii Ameryki mordując m.in. żonę Romana Polańskiego. Zarówno Jason Voorhees (Piątek 13.), Freddy Kruger (Koszmar z ulicy Wiązów), jak i Michael Myers (Halloween) nie ograniczają się do pojedynczych zbrodni. I choć wiele ich różni (szczególnie Freddyego), jedno mają wspólne - ich ofiarami są zwykli ludzie. Podobnie było z ofiarami Charlesa Mansona.

Trend seryjnego zabójcy z grubsza rzecz biorąc przetrwał swoją dekadę, by odbić się dość wyraźnie jeszcze w latach dziewięćdziesiątych w trylogii 'Krzyk' (1996). Tu jednak nastąpiła symboliczna zmiana. W tej serii wyraźnie jak nigdzie wcześniej widać, iż 'targetem' horrorów stali się nastolatkowie. Oczywiście nie stało się to nagle, tuż przed zakończeniem XX wieku. Jednak właśnie w serii 'Krzyk' po raz pierwszy to młodzi ludzie byli bohaterami pierwszego planu. Podobnie zresztą jak w 'The Blair Witch Project' (1999), czy 'Oszukać przeznaczenie' (2000). Rzecz to w gruncie rzeczy mało zaskakująca. W końcu w czasach, gdy o wartości filmu stanowią dolary jakie wpłyną na konto producenta spodziewanie się czegoś innego było by szaleństwem. Jeśli trzeba maksymalizować zysk, to należy produkt skierować do danej grupy. Tą już od dawna byli nastolatkowie, więc umieszczenie ich w centrum uwagi było czymś naturalnym. W końcu każdy z młodych ludzi chciałby oglądać na ekranie swoich rówieśników stawiających czoła największym koszmarom.

A co wpływa na horror teraz? O dziwo nie ma jednego czynnika, a obecne kino grozy można podzielić na trzy grupy - (umierające) amerykańskie, (przemijające) azjatyckie oraz (wschodzące) europejskie. Przedstawiciele pierwszej grupy to miedzy innymi remaki wszelkiej maści z takimi dziełami jak 'Wzgórza mają oczy' (2006), 'Teksańska masakra piłą mechaniczną' (2003) na czele, plus dodatkowo kilka 'Pił' (2004) (*'Piła' to jedyny film z tej 'kategorii' zasługujący na uwagę) i 'Hosteli' (2005). Łączy je jedno - krew lejąca się hektolitrami z każdego kadru. Mam nadzieję, że podobnie jak w latach siedemdziesiątych, tak i teraz jest to podyktowane wpływem wojny. Dlaczego mam taką nadzieję? Ano dlatego, iż wojna w Iraku powoli dobiega końca, więc być może Amerykanie oszczędzą nam kolejnych gniotów w których liczy się tylko bardziej wymyślne zabicie ofiary.
Drugi nurt - horrory japońskie - na początku wieku wniósł do gatunku trochę świeżości. Jednak patent z czarnowłosymi dziewczynkami szybko się przejadł. Zdążył jednak pokazać, czego boją się Azjaci. Mordercze kasety (Ring), duchy na zdjęciach (Shutter - Widmo), czy wreszcie zabójcze domy w wielkich aglomeracjach (Klątwa). Wszystko to wiąże się z jedną rzeczą - postępem cywilizacyjnym. I nie dziwi mnie to, że te symbole XXI wieku straszą w horrorach pochodzących z najlepiej rozwiniętych azjatyckich krajów. Gdzie jak gdzie, ale tam postęp techniczny jest faktycznie zatrważający.
Wreszcie horrory europejskie, najwyższe poziomem od wielu lat dzieła z nurtu grozy. Za wcześnie tu chyba by mówić co spowodowało, że powstają filmy takie jak 'Inni' (2001), 'Sierociniec' (2008), czy 'Pozwól mi wejść' (2008). Łączy je jednak pewien specyficzny, na swój sposób minimalistyczny klimat. Skąd to się bierze? Być może z przypadku, a być może z czegoś głębszego.


To jednak oceni ktoś inny, kto za parę lat pokusi się o podobne horrorowe podsumowanie kinematografii. Moja rola w tym miejscu się kończy. Zdaję sobie sprawę, że wielu ważnych filmów tu brakuje. Jednak przecież nie chodziło mi o to, by ukazać najważniejsze filmy grozy, tylko w miarę przybliżyć mechanizmy, jakie mogły kierować ludźmi gdy pojawiały się kolejne mody na dany typ horroru. A co przyniesie przyszłość czas pokaże. Historii przecież nie przewidzimy.

piątek, 19 grudnia 2008

Telewizyjny przewodnik świąteczny

Jak co święta, postanowiłem przebić się przez ramówkę stacji 'pakietu więziennego' (TVP 1, TVP 2, TVP Info, Polsat, TVN), by wyłapać te najbardziej wartościowe filmy, które zostaną nam w święta zaserwowane na deser po wigilijnym karpiu. Dużym zaskoczeniem nie będzie, jeśli powiem, że nie ma się czym zachwycać, a ramówka tych stacji opiera się raczej na pomysłach sprawdzonych, niż na super hitach. Na upartego zawsze się jednak coś znajdzie. Szczególnie miłośnicy animacji nie będą mieli powodów do narzekań. Oto, co ja znalazłem:


Wigilia, 24.12.2008


Siedmiu wspaniałych - 16.45-19.00, TVN - Na początek coś dla koneserów - klasyka westernu. Szkoda tylko, że plus-minus o tej porze przypada większość kolacji wigilijnych.

Kevin sam w Nowym Jorku - 19.30-21.45, Polsat - Święta bez Kevina można porównać do świąt bez śniegu. W zeszłym roku go zabrakło (albo mi gdzieś umknął), ale w tym jest z powrotem. I bardzo dobrze! Oglądać po raz tysięczny nie trzeba, warto wiedzieć że jest. Tak dla spokojnych świąt.

Amelia - 20.00-21.55, TVP Kultura - Dla mnie hit na wigilię. Miałem się ograniczyć do kanałów powszechnie dostępnych, jednak dla Amelki zrobię wyjątek. Na prawdę uroczy film, na święta wręcz idealny. Prawie dwugodzinna kuracja poprawiająca humor która będzie jak znalazł, gdy pod choinką znajdziemy kolejną parę skarpetek, a karpią ością mało się nie udławimy.

Cztery wesela i pogrzeb - 20.00-22.10, TVN - Klasyka gatunku. Przyznaję się bez bicia, że nie widziałem, ale nic straconego. Chociaż to komedia romantyczna, to jeszcze z czasów, gdy ponoć były one znośne.

Notting Hill - 22.10-0.10, TVP 2 - Kolejna komedia romantyczna, znów brytyjska. Tą widziałem i polecam. Miła, śmieszna i lekka. Na wigilijny wieczór jak znalazł.


Boże Narodzenie 25.12.2008


Edward nożycoręki - 14.30-16.25, Polsat - Powrót do czasów dzieciństwa. Wtedy ten film mnie autentycznie czarował. Teraz może być podobnie. Duet Tim Burton - Johnny Depp to niemal gwarantują.

Auta - 14:55-17.00, TVP 1 - Pierwszy dzień świąt to gratka dla miłośników animacji. Zaczyna 'Jedyna', emitując oscarowe Auta. Wydaje mi się dość mocno, że tego wcześniej w publicznej telewizji nie było.


Epoka lodowcowa - 19.30-21.00, Polsat - Za to Epoka była na pewno. I to całkiem niedawno, bo bodajże na Wielkanoc. Ale przygody leniwca Sida i spółki można oglądać cyklicznie. Zawsze śmieszą.

Pada Shrek - 20.00-20.25, TVN - To też już było (całe szczęście nie na Wielkanoc). Przypomnieć sobie można, krótka wizyta u znajomych z bagien nie zaszkodzi, chociaż zdecydowanie lepsze są pełnometrażowe Shreki.

Piraci z Karaibów: Skrzynia umarlaka - 20.10-22.45, TVP 1 - Ten dzień należy do Johnnego Deppa. Tym razem porzucił nożyco-ręce na rzecz Czarnej Perły i towarzystwa pięknej Keiry. Zdecydowanie największy hit tych świąt.

Taxi 2 - 22:55-0:30, TVP 2 - Co tu dużo mówić, cykl Taxi jest chyba jedną z bardziej znanych francuskich trylogii (czwartą część przemilczę) ostatnich czasów. Dwójka była jeszcze bardzo dobra, chociaż już zwiastowała powolny upadek serii.


Drugi Dzień Świąt 26.12.2008


Skok przez płot
- 13.00-14.35, TVN - Przyjemna animacja. Może nie rzuca na kolana w żaden sposób, ale wybija się nieznacznie ponad przeciętność.

Charlie i fabryka czekolady
- 16.40-18.35, TVN - Moje odkrycie poprzednich świąt. I znowu z duetem Burton-Depp. Najlepszy film drugiego dnia Bożego Narodzenia.

Opowieści z Narnii: Lew, czarownica i stara szafa
- 15.40-18.00, TVP 2 - Na bezrybiu i rak rybą. Daleko mi do zachwytów nad pierwszą Narnią, ale w tym dniu, o tej porze nic lepszego się w ramówce stacji nie znajdzie.

Taxi 3
- 20.10-21.40, TVP 1 - Podobało się Taxi 2? To jedziemy dalej, tym razem po górach. Niestety komfort jazdy już nie jest ten sam co dzień wcześniej. Ale zawsze można się cieszyć towarzystwem Marion Cotillard.


I to by było na tyle, jeśli chodzi o święta. Polecam jednak rzucić okiem na poświąteczną ramówkę TVP Kultura - tam znajdziemy kilka filmów Bergmana, czyli klasyka kina europejskiego.

PS. Z boku pojawiła się informacja, że blog bierze udział w konkursie na bloga roku. Podobnie jak w zeszłym roku nie liczę na wygraną, a bardziej na reklamę. Jednak o dalszych etapach konkursu (w tym o rozpoczęciu głosowania) nie omieszkam poinformować ;)

niedziela, 14 grudnia 2008

Jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi



tytuł oryginalny:
How to Lose Friends & Alienate People
gatunek:
komedia romantyczna
reżyseria:
Robert B. Weide
scenariusz:
Peter Straughan, Toby Young
zdjęcia:
Oliver Stapleton
muzyka:
David Arnold
obsada:
Simon Pegg Simon Pegg Sidney Young
Kirsten Dunst Kirsten Dunst Alison Olsen
Danny Huston Danny Huston Lawrence Maddox
Gillian Anderson Gillian Anderson Eleanor Johnson
Megan Fox Megan Fox Sophie Maes
Jeff Bridges Jeff Bridges Clayton Harding
Miriam Margolyes Miriam Margolyes Pani Kowalski

od lat: 15
czas trwania: 110 minut
cena DVD: aktualnie niedostępny
moja ocena: 5/6



Nasze życie dalekie jest od tego znanego z kolorowych magazynów o gwiazdach. Mimo to większość naszego społeczeństwa z lubością wchodzi na strony typu pudelek, by choć przez chwilę zobaczyć, że gwiazdy też (czasem) przejawiają ludzkie zachowania. To ktoś 'zaleje się w trupa', to ktoś weźmie ślub, albo po prostu wnikliwi fotoreporterzy znajdą zmarszczkę na nienaturalnie pięknej twarzy. Skąd w nas ta fascynacja 'high-lifem'? Być może z jakiejś głęboko skrywanej zazdrości, że 'oni' mogą obracać się w takich kręgach, o jakich my tylko możemy pomarzyć.

Taką zazdrość przejawia właśnie Sidney Young (Simon Pegg), redaktor londyńskiego piśmidła pokroju 'Faktu', zajmującego zajmującego się pokazywaniem gwiazd w sytuacjach, w których widzieć by się nie chciały. Gdy jego gazeta jest już na granicy bankructwa pojawia się dla niego życiowa szansa. Rujnując bankiet z okazji rozdania nagród Brytyjskiej Akademii Filmowej zwraca na siebie uwagę Claytona Hardinga (Jeff Bridges), redaktora jednego z najbardziej prestiżowych tygodników o gwiazdach - Sharpsa. Owocuje to tym, iż Sidney dostaje angaż we wspomnianym wcześniej nowojorskim magazynie. Gdy przybywa na miejsce okazuje się jednak, że nic nie jest takie jak sobie wyobrażał. Jego redakcyjne otoczenie jest równie zepsute co świat gwiazd, pojęcie 'rzetelności dziennikarskiej' można włożyć między bajki, a o treści artykułu decyduje agentka aktorów których artykuł ma dotyczyć, a nie autor tekstu. Na domiar złego pierwszą osobą, którą Sidney spotyka w barze i zraża do siebie jest Alison (Kirsten Dunst), jego koleżanka z redakcji. Czy główny bohater wyrzeknie się swoich ideałów i dostosuje się do polityki swojej gazety? Czy stanie się dziennikarską prostytutką, bez zasad moralnych, piszącą tylko to co mu każą? Czy stanie się częścią zepsutego świata show biznesu? Odpowiedzi na te pytania szukajcie w filmie, bo na prawdę warto.

Być może część z was scenariusz ten kojarzy z filmem 'Diabeł ubiera się u Prady'. Skojarzenie całkiem słuszne, gdyż schemat jest podobny. Jednak moim zdaniem ta brytyjska produkcja przewyższa 'Diabła...'. Być może wynika to z tego, iż środowisko filmowe jest mi bliższe niż świat mody. To właśnie dlatego patrzyłem z niemałym przerażeniem jak od zaplecza wygląda praca w magazynie związanym ze światem Hollywood. Chociaż pisanie recenzji to coś innego niż opisywanie (czy też kreowanie) gwiazd, to jednak są to dziedziny dziennikarstwa dość pokrewne. I szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie piania z zachwytu na zamówienie o totalnym gniocie, podobnie zresztą jak Sidney nie mógł wyobrazić sobie jak można pisać pochlebnie o skończonym kretynie, który uważa się za reżysera wybitnego.

Co jeszcze, prócz tematyki przyciągnęło mnie do tego filmu? Przede wszystkim słynny brytyjski humor. Tutaj jednak czeka niektórych spory zawód - gagi są strasznie nierówne. Są takie, które szczerze śmieszą, ale są też takie, które pozostawiają raczej niesmak. Dla mnie była to mieszanka humoru brytyjskiego i amerykańskiego. Każdy znajdzie coś dla siebie, jednak nikt nie będzie w pełni zadowolony. Mimo wszystko jak na komedię romantyczną, to i tak bardzo dużo. Bo wbrew temu, co można znaleźć we wszelkiej maści opisach nie jest to zwykła komedia. Wątek romantyczny jest aż nazbyt wyraźny i szczerze mówiąc nie rozumiem dlaczego jest tak często pomijany, gdyż poprowadzony został całkiem dobrze. I mówię to ja, osoba uprzedzona do komedii romantycznych do granic możliwości. Cóż, być może robię się sentymentalny.

Mocno uszczypliwy, niekiedy sarkastyczny humor, wątek lżejszy, czyli miłość - połączenie zdawać by się mogło zabójcze dla spójności. A jednak okazuje się, że film nie tylko nie jest zlepkiem gagów, a potrafi wciągnąć widza od pierwszej do ostatniej minuty. Spora w tym zasługa aktorów, którzy potrafią przekonać do swoich postaci i zainteresować ich losami. Dla mnie odkryciem tego seansu jest Kirsten Dunst w roli Alison. Do tej pory kojarzyłem ją głównie z roli dziewczyny Spidermana, gdzie wspięła się na szczyt góry zwanej nijakością. Tu jednak stworzyła postać kompletną, której najbardziej kibicowałem i którą zwyczajnie polubiłem. Nie można też nic zarzucić Simonowi Peggowi, czyli filmowemu Sidneyowi. Z początku jego postać zraża do siebie, nawet pomimo tego iż stara się zachować swój racjonalny punkt myślenia. Jednak im bardziej go poznajemy, tym bardziej lubimy. A na koniec seansu ma już naszą pełną aprobatę. Efekt to oczywiście zamierzony, stąd też brawa dla aktora. Moją uwagę zwróciła jeszcze Megan Fox, która wcieliła się w postać sezonowej gwiazdki - Sophie Maes. Patrząc na nią momentami zastanawiałem się ile w Megan ma w sobie z Sophie. Bo wypadła aż za bardzo wiarygodnie w roli pustej aktorki.

Wspominając o postaciach warto się nad nimi trochę głębiej zastanowić i to nie pod kątem aktorstwa, a zwykłej symboliki. Bo mam nieodparte wrażenie, że niemal każdy aktor planu pierwszego i drugiego jest czegoś symbolem. Przesyt high-lifem, bezwzględna pogoń za celem, wmawianie sobie spełnienia zawodowego, tęsknota za starymi czasami, bunt wobec otaczającego świata, czy wreszcie bezwzględne wykorzystywanie swojej pozycji. Każdą z tych cech można przyporządkować jednemu bohaterowi i myślę, że jest to najważniejsza rzecz, jaką dany bohater, czy też bohaterka wnoszą do filmu Roberta B. Weide'a. Nie muszę chyba dodawać, że zbiór tych cech jest również najpełniejszym obrazem środowiska zwanego show biznesem.

Jak na komedię to dużo. Jak na komedie romantyczną to bardzo dużo. Jeśli więc szukałeś /szukałaś czegoś przyjemnego, przy czym będziesz mógł się pośmiać, po przeżywać z bohaterami ich wzloty i upadki, lub chciałeś/chciałaś znaleźć się przez chwilę w świecie gwiazd, by zobaczyć że nie warto tam być, to właśnie jest film dla siebie. Miłego seansu!

środa, 10 grudnia 2008

Aż poleje się krew



tytuł oryginalny:
There Will Be Blood
gatunek:
dramat
reżyseria:
Paul Thomas Anderson
scenariusz:
Paul Thomas Anderson
zdjęcia:
Robert Elswit
muzyka:
Jonny Greenwood, Jon Brion
obsada:
Daniel Day-Lewis Daniel Day-Lewis Daniel Plainview
Dillon Freasier Dillon Freasier H.W. Plainview
Paul Dano Paul Dano Eli Sunday
Kevin J. O'Connor Kevin J. O'Connor Henry Brands
od lat: 15
czas trwania: 158 minut
cena DVD: 55,99
moja ocena: 4,5/6


'Aż poleje się krew' jest dziełem prawie idealnym, prawie arcydziełem. Niestety, jak powszechnie wiadomo prawie robi wielką różnicę. W tym wypadku 'prawie' przybrało postać fabuły, gdyż historia opowiedziana w tym filmie jest zbyt słaba, by przez dwie i pół godziny przykuć uwagę widza.

Nie ma się jednak co dziwić, gdyż opowieść o nafciarzu, który zwietrzył okazję życia nie mogła sprostać natłokowi wątków i utonęła w oceanie głębokich treści. Pod tym względem trzeba przyznać reżyserowi - Paulowi Thomasowi Andersonowi - że zrobił jeden z ambitniejszych filmów tego roku. Wszystko właściwie kręci się tu wokół dwóch postaci - wspomnianego nafciarza Daniela i lokalnego kaznodziei - Eliego. Wbrew pozorom ich postacie nie są od siebie aż tak różne, a ich wspólną cechą jest chciwość. Nie tylko jeśli chodzi o ropę i płynące z niej dochody. Chodzi też o ludzi oraz ich szacunek.

Wspominając wyżej wymienione postacie nie mogę nie napisać o aktorach którzy się w nie wcielają. Zarówno Daniel Day-Lewis (Daniel), jak i Paul Dano (Eli) odwalili kawał dobrej roboty. Trudno mi jednoznacznie stwierdzić, który wypadł lepiej. Z jednej strony kreacja Paula Dano jest bardziej wyrazista, rola kapłana pozwoliła mu na większą ekspresję, niż rola nafciarza Day-Lewisowi. To jednak właśnie Daniel Day-Lewis otrzymał Oscara za swoją kreację. I chyba zasłużenie, bo gdy spojrzymy na złożoność jego postaci zaczynamy doceniać jego grę jeszcze bardziej.

Warto też zwrócić uwagę na oscarowe zdjęcia. Po obejrzeniu filmu 'Motyl i skafander' nie mogłem zrozumieć decyzji Akademii, która nagrodę w tej kategorii przyznała właśnie 'Aż poleje się krew'. Nie tylko dla mnie zdjęcia Kamińskiego były awangardowe. Teraz jednak decyzja gremium przyznającego Oscary jest mi bliższa. To co zrobił Robert Elswit w 'Aż poleje się krew' jest arcydziełem w swojej kategorii. I chociaż nadal uważam, że 'Motyl...' bardziej na nagrodę zasługiwał, brak statuetki jestem w stanie zrozumieć. Dość powiedzieć, że po raz pierwszy w życiu, dzięki Robertowi Elswitowi, zachwycił mnie obraz jadącego pociągu, czy płonącego szybu.

Równie wysoki poziom prezentuje muzyka. Podczas seansu stanowiła ona idealne uzupełnienie obrazu, budowała klimat, a momentami mówiła więcej, niż mogliby w danym momencie powiedzieć bohaterowie. To nie było tylko tło, czy ciszo-zapychacz, jak to jest w większości filmów. Czy można oczekiwać czegoś jeszcze od strony audio?

Nie to jest jednak w filmie Paula Thomasa Andersona najważniejsze. Najbardziej liczy się tzw. 'przesłanie'. A to głosi, że tam gdzie wchodzą w grę pieniądze musi być też krew. Nie da się dorobić fortuny bez zabrudzenia swojego sumienia. I tylko jednostki moralnie zniszczone mogą zostać bogaczami. Ważne miejsce w 'Aż poleje się krew' zajmuje też rodzina. Nie da się jej zastąpić pięknym domem, a bez niej ciężko jest zachować psychiczną równowagę po osiągnięciu sukcesu.

Oczywiście można by jeszcze bardziej zagłębić się w ten obraz i odnaleźć nowe wartości. Jestem niemal w 100% pewny, że gdybym obejrzał go ponownie, doszukałbym się jeszcze więcej. Tyle tylko, że nie mam zamiaru sięgać po niego drugi raz. Mimo tych wszystkich zalet seans był dość ciężkim doświadczeniem, mniej więcej od połowy filmu każda minuta dłużyła się niemiłosiernie, a powolność w prowadzeniu akcji była męcząca. Być może to ja jestem już przyzwyczajony do szybkiej akcji, której w dzisiejszym kinie jest aż nadto. Myślę jednak, że gdyby film przyciąć tak o minimum 30 minut zbyt wiele by nie stracił, mógłby za to wiele zyskać. A tak jest tylko kolejną niewykorzystaną szansą na arcydzieło.

czwartek, 4 grudnia 2008

Dexter - sezon 2


Michael C. Hall Michael C. Hall Dexter Morgan
Julie Benz Julie Benz Rita Bennett
David Zayas David Zayas Angel Batista
Lauren Vélez Lauren Vélez Porucznik Maria Laguerta
Jennifer Carpenter Jennifer Carpenter Debra Morgan
C.S. Lee C.S. Lee Vince Masuka
Erik King Erik King Sierżant Doakes
Jaime Murray Jaime Murray Lila

od lat: 18
czas trwania: 52 minuty/odcinek
cena DVD: brak
moja ocena: 5/6

Chciałbym z tego miejsca serdecznie podziękować autorom serialu 'Heroes' (znanego u nas jako 'Herosi'), za trzeci sezon mojego ulubionego 'tasiemca'. Dzięki temu, iż pierwsze odcinki były tak beznadziejnie słabe zacząłem szukać jakieś alternatywy. I przypomniało mi się, że jakiś czas temu oglądałem koszmarnie przeciętny, pierwszy sezon 'Dextera'. Bez większych nadziei, mając w głowie starą, ludową prawdę, głoszącą iż kontynuacje na ogół nie dorastają do pięt pierwowzorom, postanowiłem zabrać się za sezon drugi. I jak się okazało był to wybór idealny - obejrzałem jeden z najlepszych sezonów jakiegokolwiek serialu w swoim życiu. Druga część 'Dextera' pokazuje, że można zrobić dobry, wiarygodny serial kryminalny bez aury sensacji, cliffhangerów czyhających na każdym kroku, z rewelacyjnie napisanymi postaciami.

Akcja drugiego sezonu zaczyna się wkrótce po zakończeniu pierwszego. Nasz tytułowy bohater, na co dzień ekspert w dziedzinie badania śladów krwi w departamencie policji w Miami, zajmujący się po godzinach zabijaniem morderców, ma poważny problem. Wydarzenia z pierwszego sezonu odbiły się na jego psychice do tego stopnia, iż dokonywanie kolejnych zbrodni jest dla niego niemożliwe. W dodatku każdy jego ruch jest śledzony przez sierżanta Jamesa Doaksa, który przeczuwa, że z Dexterem coś jest nie tak. Mało problemów? To dodam, że pomimo, iż Dexter zaczyna zmieniać się z emocjonalnej wydmuszki w normalną, odczuwającą istotę, jego związek z Ritą powoli się sypie. Wśród tych wszystkich problemów trzeba też znaleźć miejsce dla jeszcze jednego, kluczowego - jego ofiary, które do tej pory spoczywały spokojnie na dnie oceanu zostają odnalezione przez grupę nurków. Od tej pory rozpoczyna się obława mająca na celu odnalezienie 'Rzeźnika z Zatoki', znanego widzom jako Dexter Morgan.

Wątków jak widzimy sporo, ale to nie ich nagromadzenie decyduje o sile serialu. Chociaż przyznać muszę, że wszystko zazębia się bardzo ładnie, a dziur logicznych tu nie znajdziemy. To, co mnie w 'Dexterze' urzekło szczególnie jest jednak czymś bardziej ludzkim i potrójnym. Są to mianowicie kluczowe dla tego sezonu postacie: tytułowego Dextera, wspomnianego wcześniej sierżanta Doaksa oraz pewnej tajemniczej, brytyjskiej bratniej duszy pana Morgana - Lili.

Najpierw słów kilka o 'Rzeźniku z Zatoki'. Występował on co prawda w pierwszej części, jednak w tamtej nie był dla mnie nikim innym, jak kolejnym filmowym bohaterem. W tej autorzy scenariusza wznieśli tą postać o poziom wyżej. Dzięki temu, iż jego zbrodnie wychodzą na jaw, a my 'mamy dostęp' do jego psychiki możemy zagłębić się w umysł seryjnego mordercy. Rozrywka to całkiem dobra, bo tytułowa postać została napisana szalenie wiarygodnie.

Druga postać wspomniana przeze mnie to sierżant James Doaks, wróg Dextera numer jeden. Obaj panowie nie darzą się zbytnią sympatią, a w dodatku Doaks próbuje za wszelką cenę znaleźć haka na Morgana. Wszystkie wątki związane z tą postacią są bardzo zaskakujące. Do pewnego momentu niemal co odcinek mamy zwroty akcji, w których bierze udział jego skromna osoba. A zakończenie jego wątku jest nie mniej zaskakujące, niż obecność zespołu z Hoffenheim na czele Bundesligi.

Trzecim powodem dla którego warto obejrzeć drugi sezon 'Dextera' jest Lila. Tej pani nie mieliśmy przyjemności widzieć w poprzedniej części. Nie chcę tu zbyt wiele zdradzać, powiem tylko że jest to prawdziwa bratnia dusza głównego bohatera. Ona jako jedyna potrafi spojrzeć za maskę, pod którą Dexter się ukrywa i co ważniejsze nie przeraża jej to, co widzi. Dodatkowo jest to postać kluczowa dla całej akcji jest to postać. Jedyne czego mógłbym się w jej sprawie doczepić, to że mogła by być piękniejsza. Nie mniej jednak wszelkie braki nadrabia cudnym brytyjskim akcentem.

Oczywiście pozostałe postacie również są bardzo wiarygodne i miło się je ogląda, lecz to tylko tło dla wyżej wymienionej (nie)świętej trójcy. W sezonie drugim nie brakuje również najważniejszych elementów z poprzedniej części. Jest przede wszystkim dużo humoru. Sarkastycznego humoru. Takiego, którego raczej próżno szukać gdzie indziej w telewizji. Niech świadczy o tym chociażby fakt, że ja rzadko śmieję się do filmu, czy też serialu, a w tym wypadku zdarzało mi się to zaskakująco często.

Nie będę jednak ukrywał, że tylko wyżej wymienione czynniki nie zrobiły by z 'Dextera' serialu ponadprzeciętnego. Jest jeszcze coś, co dla mnie było nie małym zaskoczeniem. Mianowicie jak żaden inny serial dla mas 'Dexter' skłania do wielu przemyśleń. Co ważniejsze jednak, nie robi tego nachalnie. Po prostu jeśli ktoś chce, to po każdym odcinku znajdzie w swojej głowie kilka wątpliwości, czasem wobec otaczającego nas świata, czasem wobec własnej osoby.

Tak więc jeśli jesteście znudzeni kolejnymi seriami 'Prison Breaka' (btw. czwarty sezon jest genialny!), czy innego 'Losta' i szukacie czegoś ciut spokojniejszego, jednak z równie wciągającą akcją 'Dexter', będzie jak znalazł. I warto nawet dla drugiego sezonu przejść przez pierwszy. Nie jest to w sumie aż tak straszne doświadczenie, tym bardziej że serial ten charakteryzuje się sezonami zaledwie 12-odcinkowymi. Niby to mało, a jednak w tych dwunastu epizodach można zmieścić niebywale dużo wydarzeń, interesujących do tego stopnia, że nie potrzeba wspomnianych na początku cliffhangerów, by zmusić widza do obejrzenia kolejnego odcinka. I niech to będzie najlepszą reklamą drugiego sezonu 'Dextera'.

wtorek, 2 grudnia 2008

'12 lat i koniec' premierą grudnia

Grudzień to zdecydowanie nie jest czas, gdy można znaleźć coś wartościowego w kinie. Prędzej w poszukiwaniu takich filmów trzeba udać się do sklepów - z racji nadchodzących świąt dystrybutorzy wprowadzają bardzo wiele ciekawych pozycji na DVD, często z interesującymi dodatkami, wspomnieć choćby Sierociniec, Mrocznego rycerza, Wall.E, czy XXY. Ja jednak nie o DVD zamierzam tu pisać, a o premierach kinowych. W tym miesiącu znalezienie czegoś zasługującego na większą uwagę było zadaniem karkołomnym. Ostatecznie jednak stwierdziłem, że zamiast reklamować kolejną świąteczno-komercyjną papkę dla mas postawię na coś ambitniejszego. Przynajmniej takie wrażenie sprawia '12 lat i koniec' (premiera: 12.12.2008).

Każdy z nas był kiedyś dzieckiem i miał swoją 'paczkę'. Tak też jest w przypadku czterech 12-letnich bohaterów '12 lat i koniec'. Taki wiek powinien być dla każdego czasem beztroski. Jednak w ich przypadku nie jest to możliwe. Śmierć jednego z przyjaciół odmieni życie pozostałych na zawsze. Mi wystarczył ten opis, by zwrócić większą uwagę na ten film. Bez wątpienia czegoś podobnego w kinach dawno nie widzieliśmy i chociaż szansa na zrobienie filmu wybitnego jest równie wielka jak na to, że będzie to wydumany gniot, mnie to nie zraża.

Przecież nie wybiorę na premierę miesiąca 'Czterech gwiazdek' (premiera: 12.12.2008). To jest właśnie doskonały przykład wspomnianej wcześniej świątecznej paki dla mas, czyli mówiąc bardziej filmowym językiem - komedii świątecznej. Pomysł dość oryginalny - para ma do odwiedzenia cztery rodziny, bowiem rodzice każdego z małżonków są rozwiedzeni. Oczywiście jest to świetny pretekst do stworzenia masy gagów śmiesznych tylko z założenia. Ale nie widziałem tego filmu, więc krytykować nie zamierzam. Tym bardziej, że gra tam Reese Witherspoon, która jeszcze całkiem niedawno była moją ulubioną aktorką.

Aktualnie do tego tytułu bliżej jest Mary Elizabeth Winstead, która urzekła mnie w 'Death Proofie' Quentina Tarantino. W tym miesiącu możemy ją podziwiać na ekranach w 'Just Dance - Tylko taniec!' (premiera: 26.12.2008). I podejrzewam, że do podziwiania w tym filmie może być tylko ona, ewentualnie układy taneczne, chociaż to już sprawa o wiele bardziej wątpliwa. Ponieważ większość z Was pewnie nie zwróci na tą pozycję większej uwagi, pozwolę sobie jeszcze 'pochwalić' kreatywność dystrybutora i napomknę, że oryginalny tytuł tego obrazu, to... 'Make It Happen'. Dalszy komentarz odnośnie tego 'tłumaczenia' jest chyba zbędny.

W grudniu zadowoleni powinni być też fani Jima Carreya, gdyż w tym miesiącu na ekrany kin wchodzi 'Jestem na tak' (premiera: 26.12.2008). Film oparty na pamiętniku niejakiego Danny'ego Wallace'a, który przez cały rok ponoć odpowiadał na każde pytanie "tak". Nic, tylko pogratulować pozytywnej postawy.

Po zalewie polskich produkcji w poprzednich miesiącach, na grudzień ostała się zaledwie jedna warta wzmianki - 'Ile waży koń trojański?' (premiera: 26.12.2008). Z pośród pozostałych polskich komedii wyróżnia ją po pierwsze to, że nie jest romantyczna, a po drugie osoba reżysera - Juliusz Machulski, dla niewtajemniczonych - jest to autor Seksmisji, Vabanku i Kilerów. Zobaczymy, czy mistrz nadal jest w formie.

Na zakończenie wzmianka o 'Australii' (premiera: 26.12.2008). Tylko wzmianka, bo kolejna historia miłosna nie zasługuje w moich oczach na coś więcej. I nawet dość pochlebne recenzje mojego zdana nie zmienią. Obsada z Nicole Kidman na czele też mnie nie rusza.

Zwiastun '12 lat i koniec':

piątek, 28 listopada 2008

Spotkania na krańcach świata


tytuł oryginalny:
'Encounters at the End of the World'
gatunek:
dokumentalny
reżyseria:
Werner Herzog
zdjęcia:
Peter Zeitlinger
muzyka:
David Lindley, Henry Kaiser
od lat: b.o.
czas trwania: 99 minut
cena DVD: aktualnie w kinach
moja ocena: 4/6

Antarktyda to ląd niezwykły. Jedno z niewielu miejsc na naszej planecie, gdzie człowiek nie króluje. Nie znaczy to jednak, że go tam nie ma. Jednak jakim trzeba być szaleńcem, by dobrowolnie udać się do miejsca w którym przez pół roku trwa dzień, a drugie pół noc, w którym temperatura zdaje się być nieznośnie niska, a wokół można znaleźć przede wszystkim śnieg? Werner Herzog pokazuje, że wcale nie aż tak wielkim, jak to się powszchnie wydaje.

Już na samym początku reżyser, będący również narratorem informuje nas, że nie zrobił 'kolejnego filmu o pingwinach'. 'Spotkania na krańcach świata' to film przede wszystkim o ludziach. O tych, którzy porzucają swoje dotychczasowe zajęcia, by spędzić część życia na biegunie południowym. I jak się okazuje nie są to wcale szaleńcy. To ludzie tacy jak my. Jest tam lingwista i filozof. Jest potomek Azteków i Anglik. Są mężczyźni i kobiety. Łączy ich jedno - radość jaką czerpią ze swojego zajęcia.

Doprawdy za każdym razem, gdy Herzog przedstawiał nam kolejnych bohaterów, myślałem 'oni na prawdę lubią to co robią'. W oczach każdego widać było pasję i radość z wykonywanego zajęcia. Co więcej, każdy z tych ludzi miał swoją historię. I to historię taką, która spokojnie mogła by posłużyć za materiał na osobny film.

Paradoksalnie jednak to nie ludzie są najsilniejszym elementem filmu. Bo niestety nie odnalazłem odpowiedzi na kluczowe pytanie, czyli co skłoniło ich do ucieczki na koniec świata? Dyskretna sugestia, jakoby ludzie Ci byli jak niektóre pingwiny, które oddalają się od stada i podążają we własnym kierunku do mnie nie trafia. Zresztą ludzki gatunek w zestawieniu z prawdziwą dziką przyrodą Antarktydy zdaje się być zwyczajnie nudny.

To właśnie zdjęcia przyrody najbardziej fascynują w dokumencie Herzoga. Reżyser ukazując podwodny świat, przenosi nas jakby w inne miejsce. Parokrotnie w 'Spotkaniach...' pada porównanie Antarktydy do kosmosu. Dla mnie to strzał w dziesiątkę. Oba obszary są podobnie niezdobyte, podobnie czarujące i podobnie nieudolnie eksplorowane przez ludzi. I o ile możemy zapomnieć w najbliższym czasie o dokumencie poświęconym wszechświatowi, tak pięknem bieguna połudiowego możemy delektować się już teraz. Szczególnie podwodne ujęcia są niczym balsam dla naszych oczu. Słowami tego świata opisać się nie da, go trzeba zobaczyć.

Nie tylko strona wizualna jest małym arcydziełem. Jeśli chodzi o muzykę, to komponuje się ona idealnie z obrazem. Gdy trzeba jest podniosła, doskonale uzupełnia to, co widzimy. Najbardziej jednak w pamięć wbija się muzyka pochodząca spod lodu, prawdziwa kompozycja samej natury.

Ponoć w dzisiejszych czasach dokumenty stają się siłą kina. To one ukazują świat takim jaki jest, to one zadają najważniejsze pytania. Ja przez cały seans nie mogłem odpędzić się od pytania po co to wszystko? Po co komu wiedzieć jakieś detale odnośnie życia zwierząt pod lodem? Nie wystarczy po prostu je podziwiać? Czy człowiek musi na prawdę wszystko ogarnąć swoim umysłem? Niestety odpowiedzi na nie nie otrzymamy.

I to właśnie pozostawia we mnie pewien niedosyt. Chciałem obejrzeć coś ambitnego i takie kino otrzymałem. 'Spotkania na krańcach świata' nie tylko dokumentują, ale też skłaniają do refleksji. Potrafią oczarować zarówno obrazem jak i dźwiękiem. Niestety, są przy tym przerażająco nudne. Dziwne to uczucie, bo pomimo znudzenia nie miałem ochoty zaprzestania oglądania. Wręcz przeciwnie, byłem jakby zafascynowany obrazem, który widziałem. I choć to faktycznie nie był kolejny film o pingwinach, to one wraz z innymi przedstawicielami królestwa zwierząt są siłą tego obrazu. A ludzie? Cóż, Antarktyda to nie ich miejsce. Więc po co robić film o ludziach w miejscu, w którym nigdy nie będą czuć się 'swojo'?

czwartek, 20 listopada 2008

Alfabet filmowy

Wczoraj zostałem zachęcony do zabawy przez Michała, a całość zaczęła się tutaj. Ogólne zasady są takie, że na każdą literę alfabetu należy podać swój jeden ulubiony film. Obowiązują tytuły angielskie, nie liczą się wyrazy typu 'the', czy 'a'. Po tym wstępie mogę chyba przejść do konkretów:
  • American Gangster (Ridley Scott, 2007)
  • Breakfast on Pluto (Śniadanie na Plutonie, Neil Jordan, 2005)
  • Crash (Miasto gniewu, Paul Haggis, 2004)
  • Death Proof (Quentin Tarrantino, 2007)
  • Exorcism of Emily Rose, The (Egzorcyzmy Emily Rose, Scott Derrickson, 2005)
  • Fight Club (David Fincher, 1999)
  • Green Mile, The (Zielona Mila, Frank Darabont, 1999)
  • Hero (Yimou Zhang, 2002)
  • Ice Age (Epoka lodowcowa, Chris Wedge, 2002)
  • Juno (Jason Reitman, 2007)
  • Kill Bill (Quentin Tarrantino, 2003)
  • Little Miss Sunshine (Mała Miss, Jonathan Dayton , Valerie Faris, 2006)
  • Mulholland Drive (David Lynch, 2001)
  • Night at the Roxbury, A (Noc w Roxbury, John Fortenberry , Peter Markle, 1998)
  • Orphanage, The (Sierociniec, Juan Antonio Bayona, 2007)
  • Palimpsest (Konrad Niewolski, 2006)
  • Requiem for a Dream (Requiem dla snu, Darren Aronofsky, 2000)
  • Sin City (Robert Rodriguez , Frank Miller, 2005)
  • Tomcats (Kocurek, Gregory Poirier, 2001)
  • Uciekające kurczaki (Chicken Run, Peter Lord , Nick Park, 2000) - nie znam nic dobrego, co by miało angielski tytuł zaczynający się na 'u' :/
  • Vinci (Juliusz Machulski, 2005)
  • Wall.E (Andrew Stanton, 2008)
  • XXY (Lucía Puenzo, 2007)
  • Yamakasi (Ariel Zeitoun , Julien Seri, 2001)
  • Zodiac (David Fincher, 2007)
Wbrew pozorom znaleźć film który na mnie wywarł jakieś większe wrażenie na każdą literę alfabetu to nie prosta sprawa. A po tytule oryginalnym już w ogóle utrudnia zabawę. Ale jakoś dałem radę ;)
Na koniec należy wytypować minimum 5 osób, które pociągną 'łańcuszek' dalej. Ja zapraszam Agniechę, Kasię, Marudę, Matyldę, Maxcina, Mrówcię oraz Suri. Mam nadzieję, że ktoś z Was się skusi, chociaż w sumie nie wszystkim pasuje ta zabawa do koncepcji bloga ;) Ale zaprosić nie zaszkodzi ;)

sobota, 8 listopada 2008

Wakacje Jasia Fasoli




gatunek:

(ponoć) komedia
reżyseria:
Steve Bendelack
scenariusz:
Simon McBurney , Robin Driscoll
zdjęcia:
Baz Irvine
muzyka:
Howard Goodall
obsada:
Rowan Atkinson Rowan Atkinson Jaś Fasola
Max Baldry Max Baldry Stiepan
Emma de Caunes Emma de Caunes Sabine
Willem Dafoe Willem Dafoe Carson Clay
od lat: b.o.
czas trwania: 89 minut
cena DVD: 24,90
moja ocena: 1,5/6

Jedni go lubią, inni nie znoszą, ale chyba wszyscy znają. O kim mowa? Oczywiście o Jasiu Fasoli. Większość osób widziała przynajmniej jeden gag z jego udziałem, a co niektórzy może nawet poprzedni film, czyli 'Nadciąga totalny kataklizm'. Film nie był może tyle zachwycający, co proroczy - totalny kataklizm nadciągnął, tyle tylko że w 'Wakacjach Jasia Fasoli'. Kataklizm dla widza oczywiście.

Tytułowy bohater, grany tradycyjnie przez Rowana Atkinsona wygrywa na loterii wycieczkę do Francji, konkretniej do Cannes (i jak tu nie wierzyć, że głupi ma szczęście?). Nowy kraj to oczywiście wiele nowych rzeczy, którym trzeba stawić czoła, z pociągami, restauracjami i automatami z jedzeniem na czele. Cóż, widać, że można jednak żyć w XXI wieku w cywilizowanej Wielkiej Brytanii i nie znać pewnych podstawowych dobrodziejstw ludzkości. Jaś Fasola jest tego najlepszym przykładem.

Pastwić się jednak nie będę nad wrodzoną głupotą głównego bohatera, bo to tak, jakbym czepiał się tego, że prawie wcale on nie mówi. Ot, taki urok tej postaci i albo to akceptujesz, albo nie. Mi to aż tak nie przeszkadza, więc stwierdziłem, że 'Wakacje...' mogę obejrzeć. I to był mój błąd.

W zasadzie to nie wiem co tu mam napisać, bo wszystko jest jakby kopaniem leżącego. Ten film był beznadziejny do tego stopnia, że właściwie mógłbym skrytykować każdy jego element. Skupię się więc na tym, co mnie drażniło najbardziej.

Po pierwsze myślę tu o kompletnym braku humoru. Nie mogę wyjść z podziwu, dla autorów scenariusza, bo wydaje mi się nie realne mieć tak kiepskie poczucie humoru. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem co tam miało być śmiesznego, bo jakoś przez większość filmu nie widziałem scen, które mogłby by wzbudzić rozbawienie. Owszem, może 5-letnie dziecko zwijało by się ze śmiechu na widok min głupiego Jasia (czy też głupich min Jasia, whatever), ale raczej nie dłużej niż przez pierwsze pół godziny. Później ten patent sprawdzać się przestanie, a nic nowego w zamian nie ma.

Szkoda, bo widać w tym filmie, że Rowan Atkinson potencjał komediowy ma niemały, co w kilku scenach zaprezentował. Jednakże w roli tak nierozgarniętej postaci wykazać się za bardzo nie mógł, tym bardziej że scenarzyści chyba nie chcieli mu nawet pomóc.

Zresztą ten film nie dawał żadnej szansy komukolwiek, na cokolwiek. Widz nie miał szans się dobrze bawić, bo śmieszne to nie było. Nie miał prawa też zachwycić się fabułą, bo ta była dnem totalnym. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że podczas realizacji dobrze bawiła się ekipa. Bo inaczej szkoda było wszystkich czasu.

Zapytacie się więc, skąd te pół punktu? Wzięło się ono być może z mojej nadinterpretacji, ale jednak dojarzłem w tym steku bzdur coś głębszego. Chodzi mi mianowicie o zakończenie, które zdaje się być parodią współczesnego kina, w którym im coś bardziej bezsensowne, tym bardziej artystyczne i trzeba się tym zachwycać. Kto miał tę nieprzyjemność i widział, ten wie o co chodzi.

Pozostałym sugeruję pozostać w błogiej nieświadomości. Nie warto cierpieć przez ponad godzinę dla jednej sceny, która zresztą jest dobra tylko pod względem przesłania. Wystarczy, że ja przecierpiałem cały ten czas i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest to jeden z najgorszych filmów, jakie widziałem w tym roku.
 

Premiera miesiąca:

Premiera miesiąca
Tytuł: 'Wszystko, co kocham'

premiera: 15.01.2010


gatunek: dramat

reżyseria: Jacek Borcuch

scenariusz: Jacek Borcuch

obsada: Olga Frycz, Andrzej Chyra, Mateusz Kościukiewicz, Katarzyna Herman