czwartek, 31 stycznia 2008

Dzikość serca

Dzisiaj recenzja "Dzikości serca" Davida Lyncha. Za dużo o filmie w tym wstępie nie będę pisał, bo chciałem wspomnieć o czymś innym. Mianowicie pod postem znajdziecie takie gwiazdki na zielonym tle - możecie w ten sposób ocenić jak Wam się ta recenzja podoba. Im bardziej, tym więcej dawajcie gwiazdek ;) Pomoże to ponoć w reklamowaniu bloga, a ja będę wiedział czy piszę dobrze, czy źle ;)
PS. Macie ostatnią szansę, żeby zagłosować na mnie w konkursie na bloga roku (link obok) - nie zmarnujcie jej!


tytuł oryginalny:
Wild at Heart
gatunek:
kryminał, sensacyjny
reżyseria:
David Lynch
scenariusz:
David Lynch
zdjęcia:
Frederick Elmes
muzyka:
David Lynch, Angelo Badalamenti
obsada:
Nicolas Cage Nicolas Cage Sailor Ripley
Laura Dern Laura Dern Lula
Willem Dafoe Willem Dafoe Bobby Peru
J.E. Freeman J.E. Freeman Santos
od lat: 18
czas trwania: 124 minuty
cena DVD: 19,90 zł
moja ocena: 4,5/6

***

Davida Lyncha można albo kochać, albo nienawidzić. Zanim obejrzałem „Dzikość serca” miałem przyjemność zapoznać się z paroma innymi jego dziełami (takimi jak chociażby „Mulholland Drive”, czy „Blue Velvet”), tak więc zdanie o nim miałem już wyrobione. Dla mnie jest to jeden z najlepszych twórców naszych czasów, tworzący kino tak surrealistyczne i zakręcone, że niekiedy nie da się go zrozumieć. Oglądanie jego najnowszych filmów jest sporym wysiłkiem dla naszego umysłu, a ułożenie pojedynczych scen w logiczną całość często graniczy z cudem.

„Dzikość serca” jednak (tu dobra wiadomość dla tych którzy lubią wiedzieć o co chodziło w filmie, który obejrzeli) zrozumieć da się bez większych problemów. Owszem, pojawiają się tu pewne symbole, sceny i motywy, które wprowadzają klimat tajemniczości charakterystyczny właśnie dla kina Lyncha, jednak nie naruszają one spójności fabuły.

A ta sama w sobie zbyt zawiła nie jest. Cała akcja rozgrywa się wokół pary zakochanych –Luli i Sailora. Do romantycznej opowiastki jednak daleko, bo ta dwójka jest poszukiwana przez płatnego mordercę, który ma zlikwidować Sailora. Całą ta pogoń zaaranżowana została przez matkę Luli, której nie podoba się, że jej córka zadaje się z mordercą na przepustce (Sailor już w pierwszej, bardzo brutalnej scenie dokonuje zabójstwa). Jednak cała ta opowieść ma swoje drugie dno...

To dno jednak nie jest tak głęboko, jak by się można tego spodziewać. Bo ten film coś od pozostałych dzieł twórcy „Zagubionej autostrady” odróżnia. Mianowicie jest w nim sporo czarnego humoru, który bierze górę nad mrokiem i tajemniczością. Powiedziałbym nawet (odkrywcze to nie będzie), że film jest dość kiczowaty. Pod tym względem przypomina dość mocno produkcje Tarantino. Dialogi, dobór muzyki oraz przeróżnych motywów przywodzą na myśl tytuły takie jak chociażby. „Pulp Fiction”. O ściągnięciu pomysłów przez Lyncha nie może być tu jednak mowy – Tarantino tworzył ładnych parę lat po „Dzikości serca”. Czyżby więc Quentin znalazł w „Dzikości serca” inspirację?

Być może, jednak to mało istotne. Ważniejsze jest, co z takiego połączenia mroku i kiczu wynika. Mieszanka ta, gdyby trafiła na złego reżysera mogła by zaowocować jakąś karykaturą filmu, której nie dało by się oglądać. Całe szczęście jednak, że David Lynch filmy robić umie. Aktorów dobrał świetnie – odtwórczyni głównej roli żeńskiej – Laura Dern – współpracowała z Lynchem nie po raz pierwszy i widać, że doskonale wie o co temu reżyserowi chodzi. Ja jednak dość sceptycznie podchodziłem do występu Nicolasa Cage’a, którego nie darzę zbytnią sympatią. Ale ku mojemu zdziwieniu był on w swojej roli kapitalny! W czym jak w czym, ale w kiczu potrafi odnaleźć się doskonale (żeby nie było – to jest pochwała).

I wszystko było by ładnie, pięknie, gdyby nie jeden mały szczegół, o którym wspomnieć muszę. Tak jak kiczowatość tego filmu traktuję bez wątpienia jako zaletę, tak co do brutalności którą on epatuje mam mieszane odczucia. Niby to nic dziwnego, szczególnie w dzisiejszych czasach, jednak coś w tym wszystkim było odpychającego. Może jeszcze na same krwawe sceny przymknąłbym oko, jednak często zaraz obok takich scen pojawiały się momenty ‘schizolskie’, czasem też dość mocno erotyczne. I właśnie w tych obrazach było coś odpychającego...

I to te kilka scen sprawiło, że z jednoznaczną oceną miałem spory problem. Niby połączenie Lyncha i Tarantino (moich dwóch ulubionych reżyserów) powinno zapewnić mi przyjemność z oglądania. Ale coś mi w tym wszystkim jednak zgrzytało. Te zgrzyty nie były jednak na tyle mocne, by zniechęcić mnie do tego filmu. I stąd moja ocena jest jak najbardziej pozytywna. Nie wiem komu ten film się spodoba, a komu nie. Wiem za to, że nikt z Was nie pozostanie w stosunku do niego obojętny.

__________

Recenzja dla http://kinomaniaki.com

niedziela, 27 stycznia 2008

Iluzjonista

Jak pewnie widzicie na blogu kilka rzeczy się zmieniło, głównie w menu z boku. Ale to jeszcze nie koniec, jeszcze kilka nowych rzeczy się tu w ferie pojawi ;) A póki co recenzja 'Iluzjonisty'. Miłego czytania, wkrótce tą recenzję znajdziecie też na kinomaniakach.



tytuł oryginalny:
The Illusionist
gatunek:
fantasy, kostiumowy
reżyseria:
Neil Burger
scenariusz:
Neil Burger
zdjęcia:
Dick Pope
muzyka:
Philip Glass
obsada:
Edward Norton Edward Norton Eisenheim
Jessica Biel Jessica Biel Księżniczka Sophie
Paul Giamatti Paul Giamatti Inspektor Uhl
Rufus Sewell Rufus Sewell Książe Leopold
od lat: 12
czas trwania: 110 minut
cena DVD: 32,90 zł
moja ocena: 4/6


Dobry iluzjonista zostawia najlepsze sztuczki na koniec swojego show. Zanim jednak obejrzymy gwóźdź programu, na rozgrzewkę dostajemy garść zwykłych trików. I gdy w końcu w naszym show zaczyna dziać się coś ciekawego, możemy być niemal pewni zakończenia w wielkim stylu. I w zasadzie będąc oczarowanym zakończeniem jesteśmy w stanie wybaczyć banalność wstępu.

Dokładnie tak samo jest w przypadku „Iluzjonisty” Neila Burgera. Historia tytułowego bohatera – Eisenheima - z początku delikatnie nudzi, usypia naszą czujność, by nagle przyspieszyć i zakończyć w najmniej oczekiwany sposób.

Młody chłopak - wspomniany Eisenheim - przypadkiem spotyka iluzjonistę, co jak się okazuje, odmienia jego życie. To właśnie dzięki niemu zaczyna interesować się sztuką iluzji, a dzięki niej poznaje dziewczynę Sophię. Niestety nie był im dany wspólny los – ona pochodziła z wyższych sfer, on był tylko synem stolarza. Nieszczęśliwa miłość sprawiła, iż rozpoczął podróże po świecie. A te doprowadziły go do Wiednia, gdzie... ponownie spotkał swoją miłość. I tyle opisu powinno wam wystarczyć, nie chcę psuć Wam zabawy pisząc więcej, bo od tego momentu film zaczyna się rozkręcać.

Wiem, że początek nie brzmi zbyt zachęcająco, sam byłem po nim dość zawiedziony. Nie podobało mi się, że zamiast prawdziwych sztuczek oglądałem robotę speców od efektów specjalnych (iluzje były zrobione komputerowo, co aż raziło), nie podobała mi się gra aktorów (jakaś taka bez życia), nie odczuwałem w ogóle magii, która powinna uderzać z każdego kadru. Ale wszystko powoli zaczyna się zmieniać od momentu ponownego spotkania zakochanych - triki zaczynają na prawdę intrygować, Edward Norton zaczyna grać na swoim poziomie, a pojawienie się Jessici Biel na ekranie jeszcze bardziej wzmaga nasze zainteresowanie filmem.

A to tylko elementy z głównego wątku. Do nich można dodać jeszcze Księcia, który będzie chciał poślubić Księżniczkę Sophię i obalić Cesarza oraz Inspektora Uhla, który będzie szukał jakiegokolwiek haka na naszego magika. Całe szczęście, wszystkie wątki są odpowiednio wyważone, żaden nie wysuwa się na pierwszy plan bardziej niż powinien i wszystkie doskonale się uzupełniają.

Dodać do tego worka z zaletami można jeszcze scenografię i kostiumy, dzięki którym przenosimy się do innej epoki. Epoki, która wbrew pozorom nie różni się za bardzo od naszej. Dawniej ludzi ślepo wierzyli w to, co zobaczyli na przedstawieniu. Tylko nieliczni zastanawiali się, czy to jest możliwe. Dzisiaj rolę takiego przedstawienia może odgrywać telewizja, która potrafi manipulować ludźmi tak samo, jak Eisenheim swoją widownią.

Ale wróćmy do samego „Iluzjonisty”. Z tyloma zaletami zdawać by się mogło, że mamy film kompletny. Ale nie dajmy się zwieść pozorom – w końcu mimo iż pointa co niektórych może zwalić z nóg, początek jest strasznie nudny. I to właśnie za ten początek, w którym wyraźnie zabrakło magii obniżam swoją ocenę - pozostałe niedociągnięcia i słabsze momenty byłbym w stanie wybaczyć. Jednak i tak „Iluzjonista” Burgera to film, który warto obejrzeć. Pamiętajcie tylko, że „wszystko co widzimy jest iluzją”.

__________

Recenzja dla http://kinomaniaki.com

środa, 23 stycznia 2008

Diabeł ubiera się u Prady

Kolejna recenzja, tym razem moja (żeby nie było, że się innymi wysługuję :P ). Nie będę się w tym wstępie rozpisywał, w sumie nie ma o czym. Miłego czytania i komentowania.


tytuł oryginalny:

Devil Wears Prada
gatunek:
komedia, dramat
reżyseria:
David Frankel
scenariusz:
zdjęcia:
Florian Ballhaus
muzyka:
Theodore Shapiro
obsada:
Meryl Streep Meryl Streep Miranda Priestly
Anne Hathaway Anne Hathaway Andrea
Emily Blunt Emily Blunt Emily
Stanley Tucci Stanley Tucci Nigel
od lat: 12
czas trwania: 109 minut
cena DVD: 38,90
moja ocena: 4/6


"Jeśli twoje życie prywatne rozsypie się to znaczy, że już czas na awans". Takie motto prezentuje „Diabeł ubiera się u Prady”. Może nie jest to zbyt oryginalne, wszak motyw przyjaciół którzy zostali zaniedbani przez zapracowane osoby mogliśmy oglądać już nie raz, jednak oglądając film Davida Frankela nie przeszkadza to nam ani trochę (zresztą czego to w kinie nie mogliśmy zobaczyć?). Być może dlatego, iż w zasadzie jest to tylko poboczny wątek.

Ramą do całej opowieści jest historia Andrei, która będąc tuż po studiach usiłuje zdobyć pracę w jakiejkolwiek gazecie, by zdobyć doświadczenie. Przez zupełny przypadek trafia do redakcji magazynu „Wybieg”, którego naczelna jest wyrocznią w sprawach mody. Oczywiście jest ona typową złą szefową, bezwzględną tyranką, na myśl o której każdy pracownik drży. Andrei nie łatwo będzie przestawić się z dość spokojnej, mającej gdzieś to, czy w tym sezonie króluje kolor turkusowy, czy szaro-bury, spokojnej dziewczyny na podążającą za trendami, super asystentkę. Gdy w końcu jej się to uda, jej życie wcale nie stanie się prostsze, z powodów, o których wspomniałem powyżej.

Jednak to nie o poboczne historie z utraconymi przyjaciółmi i przelotnymi romansami tu chodzi. Cała fabuła to przede wszystkim perypetie Andrei związane z jej pracą. Reszta to tylko dodatek. Wydawać by się mogło, że w tym dodatku będzie trzeba pokładać nadzieje na coś ciekawego, bo w końcu co to za przyjemność oglądać jak jakieś dziewczę użera się z szefową i spełnia jej wszystkie zachcianki. No faktycznie, teoretycznie niewielka.

Sęk w tym, że to całe ‘użeranie się’ jest podane w wyśmienitej formie. Na pochwałę zasługują tu przede wszystkim dialogi, które są napisane wręcz rewelacyjnie. Nie brakuje tu sarkastycznego humoru i ciętych ripost . Jednak czymże były by dialogi, gdyby wypowiadał je jakiś przeciętny aktorzyna? Odpowiedź może być tylko jedna - niczym. Na szczęście odtwórczyniom głównych ról – Meryl Streep (szefowa „Wybiegu” – Miranda) oraz Anne Hathaway (Andrea) do przeciętności daleko, dlatego też ich spotkania i rozmowy są ozdobą tego filmu. Co prawda ogólne zachwyty nad kreacją aktorską pani Streep są troszkę przesadzone, jednak nie zmienia to faktu, że zagrała na wysokim poziomie. Z aktorów wyróżnić trzeba też Stanleya Tucci w roli Nigela. Widać role troszkę zniewieściałych facetów mu leżą - podobną postać grał w „Zatańcz ze mną”.

O ile dialogi na pewno w dużej mierze są zasługą książki Lauren Weisberger na której film się opiera, tak nie można tego powiedzieć o muzyce, która stanowi dla nich doskonałe tło. Do ścieżki dźwiękowej wybrano utwory w większości nowe, usłyszymy kilka znanych z list przebojów piosenek, wszystkie idealnie pasujące do wielkomiejskiego krajobrazu.

Mówiąc o krajobrazie nie mogę nie wspomnieć o Nowym Yorku. Dla mnie to był taki cichy bohater tego filmu – świetne zdjęcia i montaż umożliwiły ukazanie go jako miasta nowoczesnych, zabieganych ludzi. Ile w tym prawdy nie wnikam, liczy się to, że do całości pasowało to idealnie.

Na koniec o wadach słów kilka. Przede wszystkim trochę niepotrzebnie w końcówce skupiono się na tych nieszczęsnych wątkach pobocznych, o których wspominam już chyba trzeci raz. To połączenie love-stroy i motywu olanych przyjaciół nic dobrego nie przynosi. Ani nie jest to oryginalne, ani nie jest ciekawe, a na domiar złego ogranicza ilość spotkań Mirandy z Andreą.

Nie ma co jednak narzekać, te nieszczęsne momenty nie trwają zbyt długo. I chociaż całość prowadzi do dość przewidywalnego finału, to i tak czuć w tym filmie powiew świeżości. Cieszy również to, że pod przykrywką lekkiej opowiastki film przemyca głębsze spojrzenie na dzisiejsze zabiegane społeczeństwo. Czy warto poświęcać wszystko karierze? Dla większości odpowiedź jest oczywista. Jeśli ktoś ma jednak jakieś wątpliwości, niech koniecznie obejrzy „Diabła”. Zresztą, jeśli ich nie ma, też niech to zrobi.

wtorek, 22 stycznia 2008

'Katyń' oraz 'Piotruś i wilk' nominowani do Oscara!

Pewnie już o tym wiecie, bo zrobiono z tego wydarzenie narodowe - 'Katyń' dostał nominację do Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny. Czy zasłużenie, czy nie? Moim zdaniem byli lepsi, ale ich pokonał już w przedbiegach (patrz poprzedni post o Oscarach). I w tym momencie daję mu duże szanse na zdobycie statuetki - z groźnych rywali pozostał już chyba tylko austriacki film 'Fałszerze'. Tak więc życzę naszemu reprezentantowi wszystkiego dobrego. Chociaż opinii o nim nie zmieniam ;)

Troszkę w cieniu bardziej rozreklamowanego 'Katynia' pozostaje inny nasz Oscarowy kandydat, tym razem w kategorii najlepszy film animowany krótkometrażowy - 'Piotruś i wilk'. Również za niego trzymajmy kciuki - recenzje na świecie zbiera dobre, więc kto wie, może się uda.

Poza wspomnianymi filmami są też dwa inne polskie akcenty wśród nominowanych - Janusz Kamiński ma szansę na statuetkę za zdjęcia do 'Motyla i skafandra', a animator Maciej Szczerbatowski za stworzenie konkurenta 'Piotrusia i wilka' - Madame Tutli-Putli (film kanadyjski).

Pełną listę nominowanych znajdziecie tu:
Lista

PS. Z prawej strony macie nową ankietę - jak oceniacie szanse Katynia na zdobycie Nagrody Akademii?

niedziela, 20 stycznia 2008

Bułgarski pościkk

Mała niespodzianka - recenzja 'Bułgarskiego pościkku' napisana nie przeze mnie, ale przez Hazego. Mi jakoś zabrakło woli do zrecenzowania tego filmu, ale całe szczęście dzięki Hazemu o nim usłyszycie :) Ja od siebie napiszę tylko, że zarówno z filmem, jak i z recenzją warto się zapoznać.



gatunek:
komedia, sensacyjny, amatorski
reżyseria:
Z.F. Skurcz
scenariusz:
Bartosz Walaszek, Grzegorz Paraska
zdjęcia:
Łukasz Walaszek
obsada:
Łukasz Walaszek Łukasz Walaszek Przesłuchiwany/Pracownik wypożyczalki/Kierowca/Karateka
Marcin Rudowski Marcin Rudowski Zdrawko
Krzysztof Żelazko Krzysztof Żelazko Żiwkow/Handlarz 2
Bartosz Walaszek Bartosz Walaszek Asparuch/Pan w ufie/Klient 2/Sierżant Pięść

czas trwania: 49 minut
moja Hazy'ego: 6/6

***

Ciężko mi się zabrać do pisania o "Bułgarskim", względem tego, że od pierwszego seansu wiedziałem, że mam do czynienia z dziełem kultowym. Owo dziewicze zetknięcie nastąpiło zresztą w miejscu i w gronie jak najbardziej sprzyjającym do narodzin takiej trochę undergroundowej legendy, do poznawania jej od odpowiedniej, specyficznej strony. A było to drogie dzieci na pierwszym moim wyjeździe w góry w celu pojeżdżenia na nartach (wyszło na to, że wolę parapet). Tam też my, czasami w towarzystwie starszego kuzyna Harasiów (wiadomo, taka osoba to dla czternasto-czy-ile-to-tam-było-latka boss, więc pamięta się jego obecność i te komentarze na temat nowego "Władcy Pierścieni", którego jeszcze nikt nie widział: "Nooo, super to i tamto zrobili") jeździliśmy na nartach, zagraliśmy pamiętny sezon w CM-a, który rozgrywaliśmy od 23 do 6 rano jeśli dobrze pamiętam (wygrałem wtedy ligę, heh), no i zapodawaliśmy filmy. O ile dobrze pamiętam, byłem jedynym, który nie znał "Bułgarskiego", więc czekałem niecierpliwie widząc podnietę zgromadzonych. No to się doczekałem. Generalnie rzadko mi się zdarza śmiać się tak mocno jak wtedy w trakcie filmu, i to, uwaga, przez bite 50 minut, zresztą widziałem "Bułgarski" już miliard razy i nadal nie ma opcji, żebym się nie uśmiechnął (jako dorosły człowiek przecież nie mogę tarzać się po ziemi, nie?) przy co drugiej scenie.

A cóż to takiego? - Spyta niezorientowany użytkownik. Hmm, powiedzmy, że "Bułgarski" to sztandarowy przykład tego jak powinno wyglądać kino offowe a nawet coś więcej, właściwie dużo więcej. Z tymże mówiąc w tym przypadku "kino offowe" (na którym, tak jak na filmach w ogóle, znam się tylko troszeczkę, celem "recenzji" jest wyłącznie lans i skłonienie czytających do sięgnięcia po omawiany film, pozdrawiam) nie mam na myśli filmów o trudnym życiu mieszkańców polskich blo(g)kowisk lub takich co nie mają żadnych mieszkań, ale radosnej, "młodzieńczej", nazwijmy to, komediowej twórczości. W definicji "radosnego offu" powinny znaleźć się jeszcze takie pojęcia jak: nawiązania i przede wszystkim parodia filmów, najlepiej akcji, dowcipne dialogi i fajna fabuła (niekoniecznie). Jak się ma do tego "Bułgarski"?

Może od fabuły zacznę. W przeciwieństwie do większości tworów Z.F. Skurcz (chętnie bym przybliżył resztę twórczości tych ziomków, ale po co jak jest fajnie napisana historia na ich stronie, youtube z większością krótszych produkcji oraz pewien tajemniczy link) "Bułgarski" miał przygotowaną wcześniej fabułę, czyt. nie był robiony na spontanie. Nie jestem do końca pewien czy warto ją szczegółowo streszczać czy coś bo to nie o to loto, dość powiedzieć, że w trakcie trwania filmu bułgarska milicja będzie musiała odzyskać skradziony mikrofilm, kompromitujący ich wydział. W tym celu przylecą do Polski i nie bacząc na rozmaite przeszkody spróbują zdobyć przedmiot oraz będą musieli zlikwidować zdrajców, którzy przyłączyli się do wrogiego, wstrętnego reżimu.

Skurcze (zwłaszcza w swoich pierwszych produkcjach) wyraźnie pokazują swoje zamiłowanie do kina klasy B, tandetnych horrorów i innych takich. "Bułgarski" nie jest wyjątkiem, choć w swoim najwybitniejszym dziele zespół filmowy jakby dopracował (lol, popatrzcie na "dopracowane" pejsy) krwawe sceny etc. Brak tu na przykład tej nachalnej i legendarnej rurki ze "Szczęścia w nieszczęściu", choć równie legendarna kukła cały czas się pojawia, zawsze wykorzystana w mistrzowski sposób. Tak więc krew się leje, ale czego się spodziewaliście po tajnej misji bułgarskiej milicji? Sceny takie jak te z cegłą-gąbką i "-Gdzie pobiegł? -Tam" sprawiają, że nie mowy o bezmózgiej sieczce (jak w "Piłach ileś" czy innych gównach) przeciwnie, powodują spazmy śmiechu i wprawiają w zadumę oglądającego film któryś raz: (za pierwszym nie wychwyci się wszystkiego, są na to dowody) Jak na to wpadli?

No właśnie: "Bułgarski" kipi aż od świetnych, wydawałoby się nienadzwyczajnych pomysłów vide puszczanie od tyłu taśmy na której bohaterowie idą (bądź biegną, w tym miejscu trzeba pochwalić wyśmienite sceny pościgowe) tyłem, i jakkolwiek to brzmi - wychodzi ekstra. Wszystkie te smaczki tworzą specyficzny klimat dzięki, któremu film różni się od większości rzeczy choćby produkcji samych Skurczów. Klimat tym bardziej nieuchwytny, że na załapanie go wymagany jest pewien rodzaj poczucia humoru. Wartość komediowa filmu oprócz specyficznego humoru wynika również z totalnej powagi aktorów (choć nie zawsze, "coś śmiesznego mi się przypomniało", heh), niby poważnej fabuły i, last but not least, niedopracowań i śmiechów zza kamery. Skoro o poczuciu humoru to jedno słowo: dialogi. Jeden klasyk za drugim, wspaniałe uzupełnienie wspomnianych wcześniej aspektów filmu. Momentami teksty dosłownie zwalają z nóg i nie pozwalają wstać, mnie osobiście zawsze poraża geniusz dialogu (choć z drugiej strony czymże on by był bez tej gestykulacji, min i złamanej barierki) ze sklepikarzem albo motyw mówienia w innym języku i podpisach: "Moje mieszkanie składa się z łazienki", no kurde.

Mistrzostwo omawianego filmu jest trudne do ogarnięcia i prezentacji, zapewne niemożliwością jest dokładne przedstawienie wszystkich elementów składających się na to dzieło. Specjalnie pominąłem wiele motywów, nawiązań etc., zepsułbym wtedy oglądanie filmu (o ile nie zrobiłem tego already, jeśli tak to sorry). Nie napiszę nic odkrywczego na koniec: Dalej, oglądać!

Nie wiesz dziewczynko jak zdobyć "Bułgarski"? Jest tutaj razem z wieloma innymi produkcjami Z.F. Skurcz:

http://www.skurcz.robbo.pl/filmy.htm

Michał "Hazy" Harendarz

piątek, 18 stycznia 2008

Kolejny konkurs na bloga roku

Ostatnio trochę się lansuje, ale to już ostatni taki post. Nie planuję się zgłaszać w najbliższym czasie do kolejnych konkursów, więc i notek tego typu nie powinniście widzieć. No chyba że któryś z konkursów wygram, wtedy się pochwalę ;)

Przechodząc do rzeczy, serwis wiadomości 24.pl zorganizował konkurs 'Bloger 2007 Roku', a ja stwierdziłem, że się tam zgłoszę. Oczywiście moja wygrana jest w Waszych rękach ;)
Żeby oddać na mnie głos musicie wejść na tą stronę:
http://www.wiadomosci24.pl/blog_glosuj/1166.html
następnie wpisać swój email w to pole, w które proszą i kliknąć 'ok'. Później dostaniecie maila z linkiem, w którego trzeba kliknąć, by potwierdzić oddanie głosu.
Myślę, że nie jest to wiele, a na pewno jest to mądrzejszy system głosowania niż ten w poprzednim konkursie. Tak więc liczę na Wasze głosy :)

PS. Wczoraj wrzuciłem newsa o prawie-nominacji Katynia, ale nie planuję wrzucać kolejnych nowinek ze świata filmu (może z wyjątkiem tych o sukcesach naszych w walce o Oscary i inne ważne nagrody). Raczej pozostanę przy recenzjach i zapowiedziach (raz w miesiącu). Zapowiedź styczniowa już wkrótce, najbliższa recenzja - Diabeł ubiera się u Prady. W ferie chcę wprowadzić kilka kosmetycznych zmian, ale o tym napiszę więcej, gdy już je wprowadzę ;)

Pozdrawiam

czwartek, 17 stycznia 2008

Katyń bliżej Oscara!

Kto by się tego spodziewał - nasz film-kandydat do Oscara znalazł się na tzw. 'skróconej liście', czyli na liście dziewięciu filmów, które mają szansę na Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny. Zaskoczeni? Ja byłem bardzo gdy się o tym dowiedziałem. Żeby było śmieszniej już na tym etapie odpadła większość faworytów z rumuńskim '4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni' i francuskim 'Persepolis' na czele. Czy Katyniowi uda się zdobyć chociaż nominację? Przekonamy się już we wtorek.

Mnie zastanawia jednak co skłoniło Akademię, do wybrania najnowszego filmu Wajdy do tego - jakby nie było - zacnego grona? Nie ma się co sprzeczać - arcydzieło to to nie jest. Skąd więc pomysł, by odrzucić filmy, które poruszają tematy międzynarodowe i będące na topie takie jak aborcja (4 miesiące...), czy odmienność genetyczna (XXY) i wyróżnić film mówiący o zbrodni na Polakach, która - nie oszukujmy się - świat mało obchodzi?

Można tu pomyśleć, o nazwisku Wajdy, który przez Akademię jest ceniony - świadczy o tym Oscara za całokształt. Ja jednak przychylałbym sie bardziej do wersji, że Wajda trafił po prostu w gusta amerykańskie. Nie da się ukryć, że w Katyniu 'troszkę' przesadzono z patosem. Przynajmniej z mojego (polskiego) punktu widzenia. W Ameryce jednak taka przesada jest mile widziana - w końcu w ich filmach przy każdej możliwej okazji i w każdym możliwym gatunku pokazywane są sceny przy podniosłej muzyce pokazujące potęgę ich kraju.

Czymkolwiek Amerykańska Akademia kierowała się przy wyborze trzeba się cieszyć, że nasz film wyróżniono. Co prawda w kontekście nominacji (w którą wierzę i za którą trzymam kciuki) jeszcze bardziej żałuję, że Katyń wyszedł, taki jaki wyszedł (przeciętny), ale być może będzie okazja pokazać się szerszej publiczności.

Kończąc swoje wywody dodam tylko, że to juz trzeci polski film który w tym roku znalazł się na skróconej liście. Oprócz Katynia o nominację walczą: "Piotruś i wilk" za najlepszy film animowny krótkometrażowy oraz "A gdyby tak się stało" za najlepszy dokument. Może jednak z naszym kinem nie jest tak źle, jak by się mogło wydawać?

wtorek, 15 stycznia 2008

Blog Roku 2007

Zgłosiłem się, to Was poinformuję o szczegółach ;) Rozpoczął się drugi etap tego konkursu, czyli głosowanie.
Głosować można wysyłając smsa na numer 71222 o treści E00083.
Oczywiście nie sądzę, że ktoś będzie aż tak nienormalny, żeby wysłać tego smsa, ale jak wyślecie, to się nie obrażę ;) Klikając w ten obrazek z prawej strony też możecie zobaczyć ten numer i treść smsa która trzeba by wysłać.
Wszystko o głosowaniu:
  • Na wybrany blog można zagłosować tylko raz (w tym etapie Konkursu)
  • Liczba blogów, na które można zagłosować jest nieograniczona
  • Koszt każdego SMS, to 1,22 brutto
  • Dochód z głosowania zostanie przeznaczony na wsparcie Ośrodka Szkolno - Wychowawczego dla Dzieci Niewidomych i Słabowidzących w Krakowie
  • Głosujący mają szansę na nagrody - czeka na nich 10 Ipod-ów NANO 4GB

Księżniczki

Tym razem recenzja czegoś mniej komercyjnego - hiszpańskiego filmu 'Księżniczki'. Pod koniec tygodnia myślę, że uda mi się stworzyć zapowiedź premiery miesiąc. Co to będzie? Przekonacie się wkrótce ;)
Dzięki za komentarze, cieszy mnie pozytywny odbiór recenzji 'Apocalypto'. Zastanawiają mnie jednak głosy w ankiecie - prowadzenie najbardziej zjechanej recenzji 'Requiem...' jest dla mnie małą niespodzianką :>
PS. Tą (i poprzednią) recenzję znajdziecie na kinomaniakach.



tytuł oryginalny:
Princesas
gatunek:
dramat
reżyseria:
Fernando León de Aranoa
scenariusz:
Fernando León de Aranoa
zdjęcia:
Ramiro Civita
obsada:
Candela Pena Candela Pena Caye
Micaela Nevárez Micaela Nevárez Zulema
Llum Barrera Llum Barrera Gloria
Mariana Cordero Mariana Cordero Pilar
od lat: 16
czas trwania: 113 minut
cena DVD:
moja ocena: 3/6

***

Ciężki jest los prostytutki. Na pewno nie taki, jak księżniczki. Bohaterki filmu Fernando Leóna de Aranoa’y coś o tym wiedzą, gdyż same wykonują najstarszy zawód świata. Nie jest to jednak spełnienie ich marzeń. Każda z nich chciałaby dla siebie lepszego losu.Tylko zawsze coś musi stanąć na przeszkodzie.

Głównej bohaterce - Caye (Candela Pena) – marzy się normalny związek. Taki, w którym mężczyzna (niekoniecznie książę z bajki) odbiera kobietę z pracy, czy zaprasza na kolacje. Chciałaby też powiększyć sobie piersi. Właśnie na ten cel chce przeznaczyć to, co jej zostaje z prostytucji. Rozrywek zbyt wielu nie uświadcza, a największą zdaje się być przesiadywanie w zakładzie fryzjerskim w chwilach wolnych od pracy. Na przeciwko tego zakładu swoje miejsce pracy ma emigrantka z Dominikany – Zulema (Micaela Nevárez). Ona również utrzymuje się z oferowania usług seksualnych. I również ma marzenia. W odróżnieniu jednak do Caye ma męża i dziecko. Tyle że jej rodzina jest daleko, w Dominikanie. I właśnie dla niej (a szczególnie dla swojego syna) poświęca swoją godność. Lepszy los nie jest jej jednak dany – mężczyzna który ma załatwić jej papiery umożliwiające legalny pobyt regularnie ją gwałci.

Ten opis filmu mógłbym ciągnąć w nieskończoność. Bo właściwie zdefiniować o czym dokładniej są ‘Księżniczki’ w skrócie się nie da. Niby głównym wątkiem jest przyjaźń dwóch wspomnianych wcześniej pań, ale na tym dobrego filmu zbudować się nie da. Wiedział to reżyser, który stara się wyciągnąć z tematu jak najwięcej i w ten sposób porusza takie problemy jak niewdzięczny alfons, poszukiwanie normalności oraz miłości, zakłamanie świata (rodziny naszych Księżniczek nie wiedzą o ich pracy), a nawet problem emigracji. Wszystko to ukazywane jest w sposób nadający bohaterkom tak bardzo ludzką twarz, jak to tylko możliwe. W końcu prostytutka to też człowiek.

I ten punkt wyjścia jest jak najbardziej słuszny. Problem polega na tym, że Fernando León de Aranoa chciał pokazać zbyt wiele. W efekcie żaden z wątków nie jest wystarczająco pogłębiony, każdemu czegoś brakuje. Już samo środowisko prostytutek jest na tyle ciekawe, by poświęcić mu więcej czasu. Brakuje emocji. Jedyna scena, która wywołała we mnie silniejsze poruszenie to scena spotkania Caye i jej chłopaka w barze, pod koniec filmu.
Szkoda też, że film tylko prześlizgnął się po problemie emigracji. Gdyby zdecydowano się go pogłębić otrzymalibyśmy na pewno coś nowatorskiego.

Te wszystkie niedociągnięcia scenariusza starają się nadrobić aktorki. Efektu to zbytnio nie przynosi, pomimo tego, że spisują się one zaskakująco dobrze. Nie są to gwiazdy kina europejskiego, ani tym bardziej światowego, ale widać, że znają się na swoim fachu. Jednak nawet one nie są w stanie wytworzyć więzi emocjonalnych z widzem.

Ich brak sprawia, że oglądając ‘Księżniczki’ miałem wrażenie, jakbym oglądał reality-show. Kilka streszczonych dni z życia prostytutki. Nie jest to ani interesujące, ani nużące. Takie... nijakie. Tak mniej więcej po połowie film mógłby się zakończyć i dużej różnicy by to widzom nie zrobiło. Niestety trwał on jednak nadal i z każdą chwilą tracił coraz więcej. Ostatecznie po skończonym seansie towarzyszył mi ogromny niedosyt. Szkoda, bo temat był ciekawy i można było coś więcej z niego wyciągnąć.
__________

Recenzja dla http://kinomaniaki.com

poniedziałek, 7 stycznia 2008

Apocalypto

Po mniej obfitym w recenzje grudniu, styczeń być może będzie bardziej owocny pod tym względem ;) A przynajmniej jego początek. Tym razem recenzja 'Apocalypto'. Mam nadzieję na jakieś komentarze, bo ostatnio ich co raz mniej... A jak mniej komentarzy, to i mniejsza moja motywacja do pisania. A jak Wam się nie chce komentować, to chociaż zagłosujcie w ankiecie obok :P


gatunek:
dramat, przygodowy
reżyseria:
Mel Gibson
scenariusz:
Mel Gibson, Farhad Safinia
zdjęcia:
Dean Semler
muzyka:
James Horner
obsada:
Rudy Youngblood Rudy Youngblood Łapa Jaguara
Dalia Hernandez Dalia Hernandez Seven
Jonathan Brewer Jonathan Brewer Blunted
Morris Birdyellowhead Morris Birdyellowhead Flint Sky
od lat: 18
czas trwania: 139 minut
cena DVD: 36,99 zł
moja ocena: 2/6


Mel Gibson na pewno pokornym reżyserem nie jest. Poprzedni jego film – „Pasja” – wzbudził wiele kontrowersji, głównie przez niezwykle brutalny sposób ukazania męki Chrystusa. Po obejrzeniu „Apocalypto” zaczynam mieć wątpliwości, czy ta brutalność miała służyć oddaniu prawdy, czy zaspokojeniu chorych fantazji reżysera, gdyż w jego najnowszym filmie jest prawie tyle samo krwi co w przeciętnym horrorze gore.

Zdawać by się mogło, że tematyka na to nie pozwoli - Gibson postanowił tym razem zmierzyć się z legendą Majów. Ukazał tą słynną cywilizację w ostatnich dniach przed przybyciem najeźdźców z Europy. Próżno tu jednak szukać jakiejś prawdy historycznej, czy interesujących spostrzeżeń. Autor opowiada całą historię z punktu widzenia jednego z mieszkańców dżungli – Łapy Jaguara. Pewnego dnia jego wioska zostaje napadnięta, a on sam zabrany do niewoli, do czegoś w rodzaju centralnej osady.

Już sam punkt widzenia zdaje się ograniczać wartość edukacyjną tego dzieła. W końcu gdyby osadzić akcję w całości pośród ogromnych budowli wznoszonych przez Majów, a nie gdzieś w dżungli można by pokazać coś bardziej interesującego. W dżungli jedyną rzeczą, którą film może zaoferować w kontekście prawd historycznych, jest sposób polowań tej dawnej cywilizacji. Chociaż, jakby się nad tym głębiej zastanowić , to i tak edukacyjna wartość tego prawie żadna, a i rozrywka nikła. Zresztą takich ‘rozrywek’ Gibson funduje nam więcej. Liczba wyrwanych (i pokazanych widzowi) serc dochodzi do pięciu. Oprócz tego otrzymujemy całkiem realistycznie pokazane inne krwawe obrządki, jak choćby obcinanie głowy. Sensu w tym wszystkim nie widać, a przyjemność z oglądania tego jest taka sama, jak z oglądania skomplikowanej operacji – tyle samo tu krwi, tyle samo flaków. Widać więc, że wartości głębszych tu nie znajdziemy.

Zamiast skupiać się na ukazaniu wiarygodnie wyglądających wnętrzności można było spróbować ulepszyć zwierzęta. Te które widzimy w filmie wyglądają żenująco sztucznie i nawet przez moment nie przychodzi nam do głowy, że są one żywymi, a nie komputerowymi, istotami.

Słaby wygląd zwierząt jest jednak niczym, w porównaniu do niektórych niedorzeczności, jakie funduje nam reżyser. Mogę zrozumieć, że ludzie w tamtych czasach byli bardziej odporni na różne rzeczy. To jednak nie tłumaczy, w jaki sposób ktoś, kogo strzała przeszyła na wylot jest w stanie najpierw ją sobie wyciągnąć, następnie biec nieustannie (!) przez kilka godzin, mając za sobą pościg i ciągle krwawiąc. W dodatku w pewnym momencie biegnie niewiele wolniej niż jaguar. Normalnie Rambo wśród Majów. Co więcej jest on w stanie myśleć na tyle trzeźwo, by przy użyciu dostępnych mu środków (kolce, żaby, pszczoły) pokonać swoich wrogów. Tu akurat MacGyverrem zalatuje. Jednak pomimo tych wszystkich bzdur, jakie oglądamy na ekranie scenę pościgu ogląda się dość przyjemnie. I to jest chyba jedyny pozytyw, jaki możemy tu znaleźć.

Można by na plus jeszcze zaliczyć to, że aktorzy posługują się językiem Majów. Można by, ale ponieważ Gibson zrezygnował ze zrobienia filmu z walorami edukacyjnymi i poszedł w szeroko pojętą rozrywkę nie ma to większego znaczenia.

Nie ukrywam, że ten film mnie zaskoczył. Po reżyserze „Bravehearta” i „Pasji” spodziewałem się widowiska na wysokim poziomie. Scenariusz jednak jest prosty jak budowa cepa i ogranicza się tylko do jednego wątku. W dodatku ten jedyny wątek zdaje się być środkiem, do pokazania Majów tak brutalnie, jak to tylko możliwe. Myślę, że gdyby naprawdę byli oni takimi bestiami, to dzisiaj nie podziwiali byśmy ich kultury. Tak więc szkoda tracić czas, na film, który nie mówi nic ciekawego, a jedyną satysfakcję podczas jego oglądania można czerpać z sadystycznych scen wyrywania serc.

czwartek, 3 stycznia 2008

Obsługiwałem angielskiego króla

Coś mi się wydaje, że znowu zaniedbałem trochę pisanie recenzji ;) Ale cóż, ostatnio jakoś nie mam chęci zbytnio... Nie mniej jednak będę się starał trzymać tak ze 4 na miesiąc. A i z boku macie znów ankietę - głosujcie, bo nie powiem, ale głosy w tej ankiecie dla mnie dość ważne są. I ta jest ostatnia z serii 'Która recenzja...' ;)
PS. Tą recenzję też znajdziecie na kinomaniakach link tu.


tytuł oryginalny:
Obsluhoval jsem anglického krále
gatunek:
komedia obyczajowa
reżyseria:
Jirí Menzel
scenariusz:
Jirí Menzel
zdjęcia:
Jaromír Šofr
muzyka:
Aleš Březina
obsada:
Ivan Barnev Ivan Barnev Jan Díte (młody)
Oldřich Kaiser Oldřich Kaiser Jan Díte (starszy)
Julia Jentsch Julia Jentsch Líza
Zuzana Fialová Zuzana Fialová Marcela
od lat: 12
czas trwania: 120 minut
cena DVD: 36,99
moja ocena: 5/6


Kino czeskie jest bez wątpienia jednym z najbardziej charakterystycznych w całej Europie. Specyficzny humor oraz umiejętność lekkiego spojrzenia na każdy temat, to cechy, które przypisuje się większości produkcji naszych południowych sąsiadów. I to właśnie dzięki nim każdy film zrobiony w Czechach ma niemalże natychmiast grono wielbicieli na całym świecie. Przyznam się szczerze, że ‘Obsługiwałem angielskiego króla’ było moim pierwszym spotkaniem z tym jakże specyficznym rodzajem filmów. Jednak po jego obejrzeniu wiem, że na pewno nie ostatnim.

Zanim jednak w pełni przejdę do filmu, kilka słów o inspiracjach reżysera. Film powstał na podstawie książki zmarłego w 1997 roku Bohumila Hrabala. Nie jest to jednak pierwsze spotkanie reżysera – Jiriego Menzla – z prozą czeskiego mistrza. W trakcie całej swojej kariery reżyser ten niejednokrotnie opierał swoje scenariusze na twórczości Hrabala. Efektem tej współpracy jest chociażby klasyka czeskiego kina – „Pociągi pod specjalnym nadzorem” z 1966 roku.

Wróćmy jednak do teraźniejszości, czyli do najnowszego dzieła Menzla. Fabuła „Obsługiwałem angielskiego króla” do bardzo skomplikowanych nie należy. Całość sprowadza się do wspomnień pewnego starszego pana, który wyszedł niedawno z więzienia. Wspomnienia te nie są jednak typowe dla kryminalisty. Ich tematem jest jego praca jako kelner w różnego rodzaju restauracjach. Niby nic ciekawego, a jednak „Obsługiwałem angielskiego króla” jest genialne w swojej prostocie. A przy tym bardzo nienachalnie zadaje ambitniejsze pytania, choćby o to, co tak na prawdę może człowieka uszczęśliwić.

Nasz bohater na nadmiar szczęścia narzekać w swoim życiu nie mógł - przez swój niski wzrost było mu znacznie trudniej niż innym. Paradoksalnie jednak to jego wzrost kilkakrotnie pomógł mu osiągnąć sukces. I tu pojawia się kolejny paradoks – za każdym razem przez ten sukces tracił swoją pracę.

Cała ta opowieść o jego wzlotach i upadkach prowadzona jest w genialny sposób. Tempo jest spokojne, niczym życie w dawnych Czechach. Dzięki temu, że reżyser nie spieszy się w opowiadaniu niemal cały czas odczuwamy sielankową atmosferę. Nawet w czasie II wojny światowej nie zobaczymy walki znanej z polskiej kinematografii. Tam nie ma czołgów na ulicach, nie ma też krwi, a wszyscy są zaskakująco spokojni. Zresztą w filmie pojawia się nawet zdanie, które jakże trafnie charakteryzuje czeski naród: „My, Czesi, nie walczymy”.

Budowaniu tej szalenie pozytywnej atmosfery pomaga też główny bohater - Jan Díte. Od samego początku budzi on naszą sympatię, jest prawie zawsze uśmiechnięty, a w dodatku ma twarz na tyle sympatyczną, że nie sposób go nie lubić. I nawet gdy postępuje nie do końca tak, jak na dobrego patriotę przystało, to i tak trudno się od niego odwrócić. Zresztą w końcu spotka go kara.

Świetnie dobrano też pozostałych aktorów, a szczególnie pozytywne wrażenie (zarówno pod względem wizualnym, jak i aktorskim) robi żeńska część obsady. Odbija się to znakomicie na atmosferze filmu.

Wszystko to składa się na końcowy sukces. Sukces tym bardziej godny podziwu, że ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że autor przesłodził. Czeska rzeczywistość około-wojenna jest pokazana realistycznie i z dystansem. Nam - Polakom – pozostaje tylko pozazdrościć takich produkcji. A w oczekiwaniu na to, aż nasi twórcy nauczą się robić lekkie filmy z głębszym przesłaniem możemy poszerzać swoje obeznanie w kinie czeskim. Wszak jeśli wszystkie filmy Menzla są podobne do „Obsługiwałem...” żałować na pewno nie będziemy.

__________

Recenzja dla http://kinomaniaki.com

 

Premiera miesiąca:

Premiera miesiąca
Tytuł: 'Wszystko, co kocham'

premiera: 15.01.2010


gatunek: dramat

reżyseria: Jacek Borcuch

scenariusz: Jacek Borcuch

obsada: Olga Frycz, Andrzej Chyra, Mateusz Kościukiewicz, Katarzyna Herman