Oczywiście nie ma co się nastawiać na coś podobnego do produkcji Tarantino. Fakt, obaj twórcy składają hołd kinu klasy D i bawią się nim, jednak robią to w zupełnie innym stylu. I zdaje się, że więcej zabawy w zabawie znajdziemy u Rodrigueza. Już sama fabuła igra z całą masą filmów o zombie (przede wszystkim z tymi, które mają „żywe trupy” w tytule). Oryginalnością więc nie grzeszy:
Oto w jednym z teksańskich, spokojnych miasteczek zaczyna dziać się coś niepokojącego - ludzie zgłaszają się do szpitala (tu akurat już wcześniej działy się dziwne rzeczy) z nietypowymi ranami. Jak się wkrótce okazuje rany te są wynikiem działania zombie, a każdy ugryziony po pewnym czasie przeobraża się potwora, chyba że wcześniej zostanie zjedzony. Jedyna nadzieja dla ludzkości w nielicznej grupce ocalałych z beznogą ex-tancerką go go – Cherry (Rose McGowan) i jej ex-chłopakiem Wray’em.
Cała masa ściągniętych z innych filmów rozwiązań nie powinna przeszkadzać, jeśli ktoś orientuje się trochę w kinie exploitation. Wie on wtedy, że nie o oryginalność tu chodzi. Fabuła jest tylko środkiem do zszokowania jak największą ilością krwi, flaków, mózgów i innych wnętrzności. I to udaje się Rodriguezowi kapitalnie. Co więcej epatuje on przemocą na tyle umiejętnie, że pomimo, iż niektóre sceny niejednokrotnie przekraczają granicę dobrego smaku film chce się oglądać, a same brutalne sceny są nawet w stanie dostarczyć nam sporo rozrywki, a nawet śmiechu.
Jednak gdyby film nie prezentował sobą nic innego, tylko bezmózgą (biorąc pod uwagę niektóre fragmenty filmu, określenie jak najbardziej trafione) jatkę, nie był by w stanie nawet zbliżyć się poziomem do ‘Death Proof’. A tak, poza anormalnie dużym nagromadzeniem kiczu i krwi na jedną klatkę mamy kilka niespodzianek.
Pierwszą z nich mogą być genialne wręcz dialogi. Do tej pory wydawać by się mogło, że niedoścignionym mistrzem w tej dziedzinie jest Quentin Tarantino. Po obejrzeniu ‘Grindhouse vol. 2’ możemy z całą pewnością stwierdzić, że Robert Rodriguez sporo się od swojego przyjaciela nauczył. I jeśli porównywać by ‘Death Proof’ i ‘Planet Terror’ pod tym względem, to ta druga produkcja swojego poprzednika deklasuje. Chociaż oczywiście do ‘Pulp Fiction’ jeszcze trochę brakuje
Warto podkreślić, że za świetnymi dialogami stoją też rewelacyjne sceny, z jeszcze lepszymi motywami. Kurtka Wray’a, termometr doktora William’a Block’a czy rozmaite ‘talenty’ potrafią nieźle rozbawić swoją absurdalnością. Dowcipów zresztą jest tu pełno, w dodatku podanych w przeróżnych formach, z groteską i czarnym humorem na czele. Widać, że Rodriguez musiał się świetnie bawić podczas kręcenia tego filmu.
Zresztą podobną frajdę z grania musieli mieć też aktorzy, tak się przynajmniej wydaje po obejrzeniu filmu. Nie znaczy to wcale, że zagrali źle – wręcz przeciwnie! Widać, że godziny spędzone na oglądaniu filmów klasy D sprawiły, że każdy wczuł się w swoją rolę znakomicie. I chociaż trudno tu kogoś konkretnie wyróżnić mi najbardziej w pamięci został Freddy Rodriguez jako Wray. Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby ktoś zagrał jego postać jeszcze lepiej. Na ogromne wyróżnienie zasługuje też odtwórczyni roli Cherry - Rose McGowan. Narzeczona Roberta Rodrigueza z pewnością nie miała łatwego zadania – na planie musiała poruszać się ze specjalną konstrukcją, by później jej ruchy z karabinem-nogą były bardziej wiarygodne. I opłaciło się! W jej delikatnej nieporadności podczas przemieszczania się jest coś tak ujmującego, że aż się chce powiedzieć ‘I like the way you move’!
Poza wspomnianym duetem wyróżniłbym doktora Blocka, czyli Josha Brolina. Jego gra, szczególnie w szpitalnej części filmu, sprawia że zaczynamy doceniać naszą polską służbę zdrowia. Warto też zwrócić uwagę na jego filmowego synka – Tony’ego. W rzeczywistości jest on synem samego Roberta Rodrigueza, tak więc ostatnia scena z jego udziałem może szokować.
Ciut gorzej niż całość prezentuje się ścieżka dźwiękowa do tej produkcji. Jeśli rozpatrywać ją jako osobną płytę, do słuchania w domu nie ma się zbytnio czym zachwycać, poza rewelacyjnym głównym tematem muzycznym i ciekawą interpretacją piosenki „Too drunk to fuck” w wykonaniu Rose McGowan. Pozostałe utwory, w większości autorstwa reżysera, opierają się w dużej mierze na tym samym motywie. Podczas oglądania „Planet Terror” to jednak nie przeszkadza, ba, w zestawie z filmem ta muzyka wydaje się o wiele lepsza niż jest w rzeczywistości.
Jeszcze gorzej niż strona dźwiękowa prezentuje się strona wizualna. Z tym że to akurat duży plus, bo o to chodziło. Stylizacja taśmy na bardzo zużytą wyszła sto razy lepiej w drugiej części Grindhouse’u – jest zdecydowanie bardziej zniszczona, a w dodatku wiąże się z nią jeszcze jedna niespodzianka, ciekawsza niż zmiana kolorów na czarno-białe, czy nagłe zniknięcie fragmentu, które otrzymaliśmy w ‘Death Proof’.
Wielu z Was chciałoby zapewne wiedzieć, czy reżyserzy ‘Grindhouse’ pokusili się o jakieś dodatkowe smaczki, łączące ich produkcje. Otóż można się doszukać pewnych podobieństw, jednak nie ma ich zbyt wiele, a w dodatku trudno je przeoczyć.
I na koniec słów kilka o czymś co generalnie z ‘Planet Terror’ wspólnego ma niewiele, ale jednak leci bezpośrednio przed nim – zwiastunie ‘Machete’ (niestety otrzymujemy tylko jeden zwiastun, ale za to ten który jest ponoć najlepszy). Zapowiedź ta miała z założenia zachęcać do obejrzenia dzieła fikcyjnego, którego nie ma, nie było i nie będzie. Stało się tak, że ten krótki filmik wyszedł kapitalnie, a historia w nim opowiedziana jest na tyle dobra, że prawdopodobnie powstanie pełnometrażowy film na jego podstawie. Jeśli reżyserował by go Rodriguez moglibyśmy mieć pewność, że dostaniemy dzieło wybitne. Ale ktokolwiek stworzy ‘Machete’ trzeba to będzie zobaczyć.
Jak widać na „Planet Terror” wybrać się warto, a nawet trzeba. Pozycja ta, ze względu na projekt „Grindhouse”, niewątpliwie jest już kultowa. Niestety nie oznacza to, że każdemu przypadnie do gustu. Jednak jeśli ktoś jest w stanie pojąć dlaczego dzieło to ma tak makabryczny charakter i nie straszne są my żadne flaki, czy inne wnętrzności z kina powinien po seansie czuć się usatysfakcjonowany.