Była Noc Kina, nie może więc zabraknąć recenzji filmu tam obejrzanego. Padło na najsłabszy z tych które wtedy widziałem - 'Michaela Claytona'. Poza nim zaliczyłem seans z dość udanym 'Motylem i skafandrem' (moja ocena - 4,5/6) i po raz drugi 'Lejdis' (ocena również 4,5/6). Jak chodzi o to jak impreza wypadła, to było znośnie, tylko jakiś dj grał w korytarzu co było słychać chwilami w trakcie seansu. Wyobraźcie sobie, że oglądacie 'Motyla...', a tu Wam nagle techno puszczają :| Krew człowieka zalewa...
obsada:
George Clooney | : | Michael Clayton | |
Tom Wilkinson | : | Arthur Edens | |
Tilda Swinton | : | Karen Crowder | |
Sydney Pollack | : | Marty Bach |
moja ocena: 2/6
zwiastun
21 nominacji do różnych światowych nagród może i nie zwala z nóg, ale wrażenie na pewno robi. Tym bardziej, jeśli wśród nich jest siedem nominacji do Oscarów, w tym jedna w tej najważniejszej kategorii (za najlepszy film) i jedna, która przerodziła się w statuetkę (dla najlepszej drugoplanowej aktorki - Tildy Swilton). Te wszystkie osiągnięcia należą do 'Michaela Claytona' i bez wątpienia robią mu wspaniałą reklamę. Reklamę na którą moim zdaniem zupełnie nie zasługuje.
Tytułowy bohater jest prawnikiem. Jego specjalnością jest sprzątanie brudów po wysoko postawionych klientach. Ponieważ jeden z pracowników w jego kancelarii rozebrał się podczas przesłuchania, a co gorsza, zaczyna też stopniowo obracać się przeciw klientowi - oskarżonej o doprowadzenie do śmierci setek osób firmie U/North - misję załagodzenia sprawy dostaje nie kto inny jak Michael Clayton. Jednak im więcej szczegółów śledztwa poznaje, tym bardziej i on przestaje wierzyć w niewinność firmy, której broni.
Niestety fabuła nie jest tak przekonująca, jak się wydaje. Po pierwsze przez ponad pół filmu zastanawiałem się o co tak właściwie chodzi. Chociaż w sumie dobrze, że tak było, bo przynajmniej coś mnie przy jego oglądaniu trzymało - owe doszukiwanie się sensu było najlepszą rozrywką w pierwszych kilkudziesięciu minutach
Mimo to nawet teraz trudno mi jest powiedzieć jednoznacznie o czym on był. Tzn. fabułę w końcu zrozumiałem, jednak przesłanie już mniej. Być może twórcom chodziło o ukazanie dążenia do prawdy. Sposób w jaki to zostało zaprezentowane był jednak bardzo naiwny. Przede wszystkim nie kupuję historyjki, że prawnik biorący sprawę dużej korporacji oskarżonej o zabicie setek ludzi nie jest świadomy, że być może broni winnego, a gdy się tego dowiaduje, zaczyna gromadzić dowody przeciwko klientowi. I gdy do owych dowodów dociera kolejny prawnik sytuacja się powtarza. Za dużo przemian złego prawnika w dobrego jak dla mnie. Inna sprawa, to to, że oskarżona firma jest producentem nawozów, ale stosuje metody co najmniej takie, jakby była mafią. Jakby nie można było wybrać firmy chociażby informatycznej, tam zyski są większe, więc być może i ktoś byłby skłonny pozbywać się niewygodnych osób.
Poza intrygującą fabułą, liczyłem na dobre aktorstwo. Nominacja do Oscara dla George Clooney za rolę Michaela Claytona, Toma Wilkinsona za rolę Arthura Edensa, a także Oscar dla Tildy Swilton, za rolę przedstawicielki korporacji, Karen Crowder w pełni moje nadzieje uzasadniają. Jednak i tu czekał mnie zawód. Największy sprawiła mi pani Swilton. Za co był ten Oscar trudno mi zrozumieć. Po pierwsze na ekranie pojawiała się bardzo rzadko, no ale okey, dostała nagrodę za rolę drugoplanową, więc nie koniecznie musiała być w co trzeciej scenie. Jednak w tych pojedynczych fragmentach w których się pojawiała nie pokazała nic, co by zachwyciło. Po prostu zrobiła co do niej należało. Również zawiódł mnie George Clooney. Jego gra podobała mi się zdecydowanie bardziej niż Tildy Swilton, jednak śmiem wątpić, czy jest to jego najlepsza rola w karierze (tak się powszechnie uważa). Być może gdybym docenił walory postaci jaką jest Michael Clayton, byłbym w stanie pochwalić również Clooneya za grę. Jednak ponieważ rozterki i problemy Claytona były dla mnie tak samo ważne, jak zeszłoroczny śnieg, to i gra Clooneya mnie nie porwała, chociaż zrobił co mógł. Jedynie Tom Wilkinson wybił się ponad przeciętność, jednak poziomu Oscarowego też nie osiągnął, stąd nie dziwi brak statuetki.
Kolejny zarzut pod adresem tego filmu, jest taki, że właściwie nie da się go sklasyfikować jako jakiś konkretny gatunek. Według filmweb.pl jest to dramat i thriller. Dramat to przeżywałem ja, próbując rozkminić o co tu chodzi. Być może, gdyby cała akcja była lepiej rozplanowana mógłbym się skupić i docenić ową dramatyczność. Jednak było jak było i zamiast dramatu wyszła tragedia. A to, że to thriller najlepiej przemilczę. Jeśli dobrze rozumiem definicję tego słowa (a Wikipedia utwierdza mnie w przekonaniu, że dobrze), to trzeba być niespełna rozumu, żeby ten film określić tym mianem. Przede wszystkim w nic nie trzyma tam w napięciu, a jedyna co wzbudza w widzu poczucie niepewności, to brak wiedzy ile zostało do końca seansu! Ja od siebie do tych gatunków dorzuciłbym dramat sądowy. Ktoś powie, że przecież 'Michael Clayton' ma w sobie jeszcze mniej z tego gatunku niż z thrillera. Owszem, ale nikt mi nie powie, że nie dało się przenieść znacznej części akcji do sądu. W moich oczach nabrało by to większej wiarygodności.
Jedną z niewielu rzeczy jaka w tym filmie stoi na bardzo wysokim poziomie są zdjęcia, wspaniale oddające klimat, który najprawdopodobniej chciał oddać autor scenariusza (jednak mu nie wyszło). Nowy Jork ukazany przez Roberta Elswita zapada w pamięć jako miasto przytłaczające, na pewno nie taki w którym chciało by się żyć.
Patrząc na ten film całościowo maluje się przed moimi oczami obraz niewykorzystanej szansy. Byli dobrzy aktorzy, niezły pomysł. Wszystko to jednak poległo przez reżysera i scenarzystę - Tonyego Gilroya. Chociaż być może jest to jeden z tych filmów, które trzeba obejrzeć dwa-trzy razy, by je docenić. Bo skoro Amerykańska Akademia dała mu nominację, to coś poza potencjałem, który i ja dostrzegłem musi w nim być. Póki co jednak zdecydowanie Wam ten seans odradzam. Lecz jeśli kiedyś cudownie przekonam się o jego geniuszu możecie być pewni - dam Wam znać.
Tytułowy bohater jest prawnikiem. Jego specjalnością jest sprzątanie brudów po wysoko postawionych klientach. Ponieważ jeden z pracowników w jego kancelarii rozebrał się podczas przesłuchania, a co gorsza, zaczyna też stopniowo obracać się przeciw klientowi - oskarżonej o doprowadzenie do śmierci setek osób firmie U/North - misję załagodzenia sprawy dostaje nie kto inny jak Michael Clayton. Jednak im więcej szczegółów śledztwa poznaje, tym bardziej i on przestaje wierzyć w niewinność firmy, której broni.
Niestety fabuła nie jest tak przekonująca, jak się wydaje. Po pierwsze przez ponad pół filmu zastanawiałem się o co tak właściwie chodzi. Chociaż w sumie dobrze, że tak było, bo przynajmniej coś mnie przy jego oglądaniu trzymało - owe doszukiwanie się sensu było najlepszą rozrywką w pierwszych kilkudziesięciu minutach
Mimo to nawet teraz trudno mi jest powiedzieć jednoznacznie o czym on był. Tzn. fabułę w końcu zrozumiałem, jednak przesłanie już mniej. Być może twórcom chodziło o ukazanie dążenia do prawdy. Sposób w jaki to zostało zaprezentowane był jednak bardzo naiwny. Przede wszystkim nie kupuję historyjki, że prawnik biorący sprawę dużej korporacji oskarżonej o zabicie setek ludzi nie jest świadomy, że być może broni winnego, a gdy się tego dowiaduje, zaczyna gromadzić dowody przeciwko klientowi. I gdy do owych dowodów dociera kolejny prawnik sytuacja się powtarza. Za dużo przemian złego prawnika w dobrego jak dla mnie. Inna sprawa, to to, że oskarżona firma jest producentem nawozów, ale stosuje metody co najmniej takie, jakby była mafią. Jakby nie można było wybrać firmy chociażby informatycznej, tam zyski są większe, więc być może i ktoś byłby skłonny pozbywać się niewygodnych osób.
Poza intrygującą fabułą, liczyłem na dobre aktorstwo. Nominacja do Oscara dla George Clooney za rolę Michaela Claytona, Toma Wilkinsona za rolę Arthura Edensa, a także Oscar dla Tildy Swilton, za rolę przedstawicielki korporacji, Karen Crowder w pełni moje nadzieje uzasadniają. Jednak i tu czekał mnie zawód. Największy sprawiła mi pani Swilton. Za co był ten Oscar trudno mi zrozumieć. Po pierwsze na ekranie pojawiała się bardzo rzadko, no ale okey, dostała nagrodę za rolę drugoplanową, więc nie koniecznie musiała być w co trzeciej scenie. Jednak w tych pojedynczych fragmentach w których się pojawiała nie pokazała nic, co by zachwyciło. Po prostu zrobiła co do niej należało. Również zawiódł mnie George Clooney. Jego gra podobała mi się zdecydowanie bardziej niż Tildy Swilton, jednak śmiem wątpić, czy jest to jego najlepsza rola w karierze (tak się powszechnie uważa). Być może gdybym docenił walory postaci jaką jest Michael Clayton, byłbym w stanie pochwalić również Clooneya za grę. Jednak ponieważ rozterki i problemy Claytona były dla mnie tak samo ważne, jak zeszłoroczny śnieg, to i gra Clooneya mnie nie porwała, chociaż zrobił co mógł. Jedynie Tom Wilkinson wybił się ponad przeciętność, jednak poziomu Oscarowego też nie osiągnął, stąd nie dziwi brak statuetki.
Kolejny zarzut pod adresem tego filmu, jest taki, że właściwie nie da się go sklasyfikować jako jakiś konkretny gatunek. Według filmweb.pl jest to dramat i thriller. Dramat to przeżywałem ja, próbując rozkminić o co tu chodzi. Być może, gdyby cała akcja była lepiej rozplanowana mógłbym się skupić i docenić ową dramatyczność. Jednak było jak było i zamiast dramatu wyszła tragedia. A to, że to thriller najlepiej przemilczę. Jeśli dobrze rozumiem definicję tego słowa (a Wikipedia utwierdza mnie w przekonaniu, że dobrze), to trzeba być niespełna rozumu, żeby ten film określić tym mianem. Przede wszystkim w nic nie trzyma tam w napięciu, a jedyna co wzbudza w widzu poczucie niepewności, to brak wiedzy ile zostało do końca seansu! Ja od siebie do tych gatunków dorzuciłbym dramat sądowy. Ktoś powie, że przecież 'Michael Clayton' ma w sobie jeszcze mniej z tego gatunku niż z thrillera. Owszem, ale nikt mi nie powie, że nie dało się przenieść znacznej części akcji do sądu. W moich oczach nabrało by to większej wiarygodności.
Jedną z niewielu rzeczy jaka w tym filmie stoi na bardzo wysokim poziomie są zdjęcia, wspaniale oddające klimat, który najprawdopodobniej chciał oddać autor scenariusza (jednak mu nie wyszło). Nowy Jork ukazany przez Roberta Elswita zapada w pamięć jako miasto przytłaczające, na pewno nie taki w którym chciało by się żyć.
Patrząc na ten film całościowo maluje się przed moimi oczami obraz niewykorzystanej szansy. Byli dobrzy aktorzy, niezły pomysł. Wszystko to jednak poległo przez reżysera i scenarzystę - Tonyego Gilroya. Chociaż być może jest to jeden z tych filmów, które trzeba obejrzeć dwa-trzy razy, by je docenić. Bo skoro Amerykańska Akademia dała mu nominację, to coś poza potencjałem, który i ja dostrzegłem musi w nim być. Póki co jednak zdecydowanie Wam ten seans odradzam. Lecz jeśli kiedyś cudownie przekonam się o jego geniuszu możecie być pewni - dam Wam znać.
1 komentarze:
ja z tych wymienionych przez Ciebie filmów widziałam tylko Lejdis i także mi się podobał. Widzę, że nie oglądając Claytona nic nie straciłam. No cóż poradzić nie zawsze zgadzamy się z opiniami krytyków ;)
zapraszam na najnowszą notkę na mojego bloga o filmie Państwo młodzi: Chuck i Larry.
buziaczki ;*
[filmy-wedlug-agniechy]
Prześlij komentarz